Ghostwire: Tokyo zafunduje nam ostrą paranormalną jazdę… i pewnie niejeden atak epilepsji
Ghostwire: Tokyo wygląda tak sobie, trochę jak gra na gogle VR. Do tego klimaty są tu dość osobliwe – Paranormal Activity połączone z japońską groteską. Pewnie dlatego nie za bardzo wierzyłem w ten tytuł, mimo iż to exclusive na PS5. Ale wiecie co? To już się zmieniło.
Ghostwire: Tokyo – Resident Evill naszych czasów?
Zeszły rok z pewnością nie był zbyt łaskawy dla posiadaczy nextgenowych konsol. Dość powiedzieć, że z szumnych zapowiedzi wielkich premier gier tak naprawdę niewiele się ostało. Owszem, kilka z nich otrzymaliśmy, choćby Forza Horizon 5 czy Ratchet & Clank: Rift Apart, ale dużo więcej zaliczyło spektakularne poślizgi. Wszak zestawienia najbardziej oczekiwanych gier 2022 spuchły nieprzypadkowo.
Pośród całej masy z miejsca rozpoznawalnych tytułów znalazło się tak jednak także co najmniej kilka takich, które mogą wywoływać dość mieszane uczucia. Dokładnie tak jak Ghostwire: Tokyo. Niby to nowa gra Shinji Mikamiego, gościa, który wcześniej dał nam kilka odsłon serii Resident Evil (w tym to najstarsze, z 1996 roku), majstrował przy Dino Crysis czy The Evil Within, a jakoś nie potrafiła przekonać do siebie graczy na tyle mocno by być na ustach wszystkich. Nie pomogła tu nawet wieść, że to ostatni exclusive na PS5 od Bethesdy (Tango Gameworks należy do koncernu Zenimax Media, właściciela Bethesda Softworks). Dlaczego? Cóż, Ghostwire: Tokyo jest… inny. Tak, to chyba najwłaściwsze słowo.
Coś takiego mogli stworzyć tylko Japończycy
No sami powiedzcie co sądzicie o takim pomyśle - Tokio spowija tajemnicza mgła, która niejako rozpuszcza niemal wszystkich ludzi. Pozostają po nich jedynie rozrzucone na ulicach rzeczy i coś na kształt unoszących się w powietrzu dusz. Do tego całe miasto opanowane zostaje przez dziwaczne postacie. Są tu ubrani w czarne garnitury dziwadła bez twarzy, z parasolkami w rękach, na widok których włosy na plecach jeżą się same, japońskie uczennice, a właściwie tylko ich biegające mundurki, dziewczyny z olbrzymimi nożycami czy choćby stwory, które zamiast głowy mają jedną wielką paszczę z monstrualnymi zębami.
Jest też główny zły - Hannya, gość w przerażającej masce samuraja i nasz bohater, młodzieniec o imieniu Akito, który przetrwał pogrom tylko dlatego, że wcześniej opętał go duch tajemniczego KK, doświadczonego łowcy duchów. Brzmi to co najmniej dziwacznie, prawda? A dalej nie robi się wcale mniej osobliwie, o czym mogłem przekonać się uczestnicząc w przedpremierowym pokazie gry.
Przyznam szczerze – to co do tej pory odrzucało mnie od Ghostwire: Tokyo to widok z pierwszej osoby i rozgrywka przypominająca trochę VR-ową strzelankę. Wiecie, ruszamy łapkami widocznymi na ekranie i generujemy najróżniejsze „czary”, którymi likwidujemy tabuny wrogów. Jakoś to do mnie nie przemawiało.
Okazuje się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda, bo zaprezentowane nam podczas pokazu mechaniki całkiem ciekawie spajały wszystko w jedną całość. No skoro mamy tu do czynienia z demonami to i broń musi być nie z tego świata. W tym przypadku mamy całą gamę nadprzyrodzonych mocy, które twórcy nazywają Ethernal Weaving. I faktycznie, czasami wygląda to tak jakby nasz bohater tkał nici przeznaczenia wyrywając esencję z atakujących go przeciwników.
Supermocy będzie tu całkiem sporo, bo twórcy zgrabnie pomieszali różne żywioły tworząc całkiem ciekawy system walki, w którym liczyć się będzie nie tylko właściwy dobór egzorcyzmów, ale odpowiednie wyczucie czasu i dobre blokowanie ataków. Oczywiście, będzie też drzewko rozwoju umiejętności i cały szereg najróżniejszych dziwactw.
Czego tu nie ma – są gadające zwierzaki, przerażające wizje, przenikanie się światów, oczyszczanie zainfekowanych miejsc ze złej energii, rozmowy z duchami czy zbieranie dusz przy pomocy papierowych talizmanów, które później możemy wykorzystać do odesłania owych dusz przy pomocy telefonów poza ogarnięte mrocznym urokiem miasto.
Dziwne? A jakże, ale jest w tym wszystkim coś świeżego. Coś co przy bliższym poznaniu może nas zahipnotyzować. Bo w zasadzie, gdyby nie to „strzelanie z palców” i widok z pierwszej osoby to faktycznie czuć tu ducha Resident Evil zmieszanego ze szczyptą serii Yakuza.
Ghostwire: Tokyo – czy warto czekać?
Jeśli myślałeś, że ta gra będzie nieźle pokręcona to jedno jest pewne – takiego poziomu zakręcenia z pewnością się nie spodziewałeś. Mnie osobiście Ghostwire: Tokyo totalnie zaskoczyło z miejsca awansując w moim osobistym rankingu z mało interesującej popierdółki w tytuł, w który koniecznie muszę zagrać. Dlaczego? Bo to coś oryginalnego i wyjątkowo świeżego. To podróż po wielu wymiarach, z mocarnymi, wywołującymi dreszcze na plecach scenami.
Do tego jeszcze faktycznie nextgenowa, choć nie w każdym elemencie. Może i grafika jakoś szczególnie nie powala, ale serwuje nam taką ilość najróżniejszych efektów świetlnych, że co wrażliwsi mogą mieć spore problemy (czujcie się ostrzeżeni). Do tego, dzięki wszechobecnym kałużom skąpanym w świetle tokijskich neonów, jest to też festiwal efektów RTX.
Szkoda tylko, że nie każdy odnajdzie się w tej produkcji. To więcej niż pewne. Poziom dziwactw jest tu piekielnie wysoki, a i rozgrywka bywa dość specyficzna. Jeśli jednak czujecie się choć trochę zaintrygowani koniecznie wyglądajcie premiery Ghostwire: Tokyo, już 25 marca 2022. My czekamy, mocno trzymając kciuki za tę produkcję.
Ocena wstępna Ghostwire: Tokyo
- intrygujące połączenie gry akcji z paranormalnymi klimatami
- widok z pierwszej osoby i dość niecodzienna rozgrywka
- przeciwnicy, na widok których włos jeży się na głowie
- fenomenalnie wyglądające efekty wizualne i animacje
- mocne pokręcone, typowo japońskie klimaty nie każdemu przy-padną do gustu
- dość nierówna oprawa audiowizualna
Komentarze
4