Japończycy potrafią wymyślać szkaradne bestie, a Ghostwire: Tokyo pokaże Ci demony z Twoich koszmarów
Ghostwire: Tokyo to gra na wskroś japońska. A że Azjaci mają dryg do pokręconych horrorów, a ich folklor jest pełen intrygujących wierzeń, osobliwy klimat tworzy się sam. Jego dobre zaadaptowanie może zaowocować grą akcji z niemałym potencjałem.
Ghostwire: Tokyo – magia zamiast karabinów
Kiedy myślę o grach z gatunku pierwszoosobowych strzelanin, przed oczami od razu staje mi na przykład takie Call of Duty: Vanguard albo wydane niedawno Rainbow Six: Extraction. Bo wiecie, są mniej lub bardziej realistyczne modele broni palnych, jest celownik i hordy wrogów do pokonania. Raczej moim pierwszym skojarzeniem nie jest to, że poza ołowianymi pociskami można też do przeciwników strzelać magią.
Ghostwire: Tokyo proponuje nam taki właśnie swoisty miks - przeciwników potrafi tu być tyle co w Doomie, z tą różnicą, że wypalać będziemy do nich przede wszystkim mocą żywiołów, niczym w rasowym RPGu. Co więcej, obecnych tu demonicznych bestii nie powstydziliby się projektanci potworów z Silent Hill, a wtłaczanie elementów japońskiej kultury może spodobać się nie tylko tym, którzy znają je chociażby z serii Yakuza. Jest więc oryginalnie, ale czy dobrze? To już zależy od gracza.
Demony, zagłada i ratowanie dusz
„Bohater na drodze do ratowania świata i pokonywania własnych słabości” – zgaduję, że ktoś już zrobił szacunkowe badania, ile procent fabuł wszystkich gier, filmów i książek opiera się właśnie na tym schemacie. Na całe szczęście nawet najbardziej sztampowa historia może wydawać się oryginalna, gdy ubierze się ją w oryginalny klimat.
Jeśli więc do płatków śniadaniowych nie pochłaniacie japońskich komiksów, a wieczorami nie oglądacie azjatyckich seriali, to rozmaite duchy, talizmany, kotki szczęścia i demony w dziwnych maskach mogą sprawić, że w Ghostwire: Tokyo poczujecie powiew świeżości.
Sama opowieść nie jest tu szczególnie niezwykła. Mieszkańcy Tokio masowo wyparowują, niczym w klasycznej Wojnie Światów, jednak w tym wypadku źródłem nieszczęścia jest tajemnicza mgła. Szybko okazuje się, że za tym duchowo-atmosferycznym zjawiskiem stoi mieszanina groźnych szaleńców z przyzwanymi przez nich demonami.
Główny bohater, Akito, też stałby się jedną z uwięzionych dusz pozbawionych ciała, gdyby nie tajemniczy KK. Jemu z kolei brakuje fizycznej formy i leżący bez śladu życia po wypadku samochodowym Akito wydaje się idealnym naczyniem, gotowym do przyjęcia tajemniczego gościa.
KK posiada wiedzę, moc i plan, a młody chłopak wciąż jeszcze żywe ciało – razem mogą więc stworzyć idealny duet do zwalczania demonów. Oczywiście to gracze będą prowadzić tę nietypową parę bohaterów. I to w naszych rękach zmaterializują się żywioły, za pomocą których wyrównamy szale sprawiedliwości na ulicach Tokio. Przy okazji będziemy też ratować koty i przynosić do nawidziedzonych toalet rolki papieru, ale to tak na marginesie.
Strzelaj… ale tak nie za mocno
Od początku miałem wrażenie, że twórcy Ghostwire: Tokyo nie mogli się zdecydować, czy chcą nam dać survival-horror nastawiony na skradanie i unikanie walki, czy też radosną sieczkę w stylu Shadow Warrior 3. Gdy już odblokujemy kolejne poziomy doświadczenia i wykupimy część umiejętności, strzelanie będzie nieco prostsze, ale same początki są… trudne i irytujące.
Przeciwników pokonujemy po prostu zadając im obrażenia. Można to zrobić za pomocą powolnego ciosu wręcz (nie polecam, wróg może nam łatwo oddać), dostępnego dość szybko łuku (też słaby wybór, bo trzeba dobrze wycelować) lub wspomnianych wcześniej żywiołów. Nie są one tak szybkie jak karabiny w standardowych grach FPS, ale fruwające z naszych rąk kule i fale uderzeniowe mają dość duże wspomaganie celowania nawet na PC. To ważne, bo ruszać musimy się niemal cały czas, żeby uniknąć kolejnych, bolesnych ciosów.
Amunicji nie jest tu szczególnie dużo, dlatego trzeba albo rozbijać eteryczne obiekty i ją uzupełniać, albo korzystać tylko z niesamowicie powolnych i mocnych ataków, które wymagają naładowania. W ten sposób „tkanie” powietrzem pełni rolę pistoletu, ataki wodne działają na większym obszarze (trochę jak strzelba), a kule ognia w wersji „potężnego ciosu” skutkują wybuchem. Na szczęście, odsłaniając rdzeń przeciwników w okolicy serca, możemy przestać strzelać i po prostu wyrwać go za pomocą magii (lub siły rąk, jeśli podejdziemy dość blisko).
Duża liczba przeciwników sprawia jednak, że często będziemy musieli ratować się unikami i leczeniem. Szkoda, że Akito często rusza się dość powolnie i nie ma dedykowanego ruchu służącego właśnie do uskoku w bok czy innego wyminięcia wrogich pocisków lub natarć. Sam blok to trochę za mało, a biorąc pod uwagę, że nasza postać potrafi nawet kilka sekund szybować w powietrzu, to aż dziwne, że nie pozwolono jej na przykład na szybki krok w bok.
Największą niespodzianką, dodajmy dość nieprzyjemną, był dla mnie moment, że kiedy już nauczyłem się walki i wykupiłem umiejętności poprawiające działanie żywiołów to… twórcy wszystkie mi je odebrali. Jasne, są to pojedyncze fragmenty i do tego mają uzasadnienie fabularne, ale dla mnie były strasznie irytujące. Na szczęście nie wydawałem wszystkich punktów zdolności i po przejściu do etapu, w którym musiałem korzystać wyłącznie z łuku byłem w stanie go ulepszyć.
Podobnie przy walce z potężnym przeciwnikiem stać mnie było na poprawę umiejętności skradania. Nie lubię jednak czuć się oszukiwany – a Ghostwire: Tokyo nie raz dawał mi złudzenie mocy tylko po to, żeby zaraz ją odebrać.
Wspomniałem już wyżej o elementach skradania. Rzeczywiście, w sporej części starć da się zajść przeciwnika od tyłu i wyrwać mu rdzeń pojedynczą akcją. Nie zawsze działa to jednak dobrze. Zdarza się, że taki ruch pochłania jedynie część zdrowia wroga. Innym razem, kiedy naszym zadaniem jest ochranianie porywanych dusz, przeciwnicy skupiają się wyłącznie na ich kradzieży, nie wdając się w walkę. Dzięki temu wystarczy poczekać aż zaczną robić swoje, a my możemy biegać pomiędzy nimi, wyrywając ich demoniczne serca, jak gdyby byli zahipnotyzowani.
AI kuleje też w innych momentach, przez co chcąc poćwiczyć perfekcyjne bloki musiałem dobrych kilka sekund stać twarzą w twarz z przeciwnikiem, czekając aż on łaskawie mnie zaatakuje. W całej walce zdecydowanie na plus wychodzi za to zróżnicowanie wrogów. Kolejne odmiany są bez zmian irytująco potężne i im dalej w las, tym więcej pocisków „pochłaniają” przed śmiercią, ale ich projektanci wykazali się sporymi pokładami pokręconej wyobraźni.
Atakują nas więc sylwetki podobne do słynnego „slender mana” z parasolami, a także uczennice w szkolnych mundurkach, tyle że bez głowy. Później jest jeszcze lepiej. Nie będę wspominał o wszystkich przeciwnikach, ale pojawia się też lokalna wersja Lady Dimitrescu z wielkimi nożycami, postacie z obandażowanymi głowami i demoniczne bestie z potężnymi rogami.
Tylko bez obscenicznych skojarzeń proszę:)
Klimatu grozy dodaje w Ghostwire: Tokyo całkiem niezła oprawa audiowizualna. Momentami tekstury są co prawda nieco plastikowe, a całość jest raczej jednostajna, ale grafika stoi na naprawdę dobrym poziomie. Największe wrażenie zrobiły na mnie rozmaite efekty związane z łączeniem się dwóch światów – realnego i eterycznego. Na ekranie pojawiają się wtedy artefakty, grawitacja szaleje, a przedmioty przesuwają się i blokują przejścia niczym w polskim Layers of Fear. Do tego sam fakt, że niedostępne fragmenty mapy osnuwa mordercza mgła też jest pomysłowy i dobrze zrealizowany.
Pozytywne wrażenie robi także dźwięk. Mam tu na myśli głównie pojawiające się od czasu do czasu złowieszcze odgłosy przeciwników. Ich ataki specjalne, rzucane przedmioty czy śmiechy potrafią przyprawić o gęsią skórkę. Szkoda tylko, że oprawa muzyczna istnieje, jeśli… włączymy konkretne odnalezione utwory z menu ekwipunku. Jest to ciekawy eksperyment, ale moim zdaniem raczej nieudany.
Na PS5 klimatu dodaje niezłe wykorzystanie konrolera DualSense
Japońskość na każdym rogu ulicy
Ghostwire: Tokyo stara się być horrorem i wychodzi mu to całkiem nieźle. Mam z tym jednak taki problem, że cała otoczka japońskiego klimatu, za którą uwielbiam serię Yakuza, pasuje do bardziej luźnych, humorystycznych wątków. Owszem, tutaj też one występują, a choćby sklepikarzami są lewitujące koty, często w dość pokracznych pozycjach.
Misje poboczne również pod tym względem dają radę i nierzadko pozwalają na puszczenie oczka do graczy. W ich trakcie pomagamy niespokojnym duchom, a jeden z nich potrzebuje… papieru toaletowego, żeby skończyć swoje sprawy i przestać nawiedzać publiczną toaletę. No sami powiedzcie – jak się tu nie uśmiechnąć.
Do tego jedną z częstszych aktywności pobocznych będzie karmienie i głaskanie psów, a także czytanie w myślach zarozumiałym kotom, szwendającym się po ulicach Tokio. Brzmi sympatycznie? Tak, tylko totalnie gryzie mi się to z ponurym, mrocznym klimatem Ghostwire: Tokyo.
Bo jeśli twórcy chcieli już iść w elementy humorystyczne, to kompletnie zawalili sprawę z odnajdywanymi wszędzie notatkami. Pod tym względem absolutnym mistrzostwem był dla mnie Cyberpunk 2077, gdzie co drugi mail przyprawiał mnie o uśmiech. Z kolei w recenzowanej grze, karteczki przyczepione na klatkach schodowych informują w poważnym tonie o remoncie elewacji, ale nie dodają do tego niczego ekstra. Po pewnym czasie przestało mi się chcieć je czytać i zbierałem je dla czystej formalności.
Ghostwire: Tokyo – czy warto to kupić?
Gra, którą bawiłem się przez kilka wieczorów okazała się bardzo nierówna. Z jednej strony naprawdę spodobał mi się klimat horroru, oryginalne modele przeciwników i upakowanie interesujących elementów japońskiej kultury. Z drugiej jednak – walka, która stanowi tu znaczną część rozgrywki, nie była dla mnie czymś satysfakcjonującym.
Jeśli jednak lubisz, kiedy nie jest za łatwo, a do tego wyzwania zręcznościowe w trakcie prowadzenia wymiany ognia są dla Ciebie istotne, kolejne potyczki mogą Ci się naprawdę spodobać. Do tego twórcy Ghostwire: Tokyo zadbali o sporą liczbę aktywności pobocznych. W większości są one do siebie bardzo podobne – pójdź w jakieś miejsce, wykryj za pomocą eterycznego zmysłu obiekty do zlikwidowania, po czym zainkasuj nagrodę. Za każdym zadaniem kryje się jednak jakiś interesujący fabularny wątek, nierzadko o humorystycznym zabarwieniu.
Zależnie więc od tego, czy planujesz skupić się na wątku głównym, czy też lubisz odkrywać wszystkie zaznaczone na mapie miejsca i aktywności, z Ghostwire: Tokyo możesz spędzić od kilkunastu do ponad trzydziestu godzin. Ja sam jestem zadowolony, że dałem się porwać tej przygodzie, ale nie jest to gra, która dała mi wyraźnie większą przyjemność niż przeciętny tytuł AAA z otwartym światem. Miało być świetnie, no ale nie wyszło.
Mimo wszystko jednak warto spróbować zagrać, jeśli ktoś lubi horrory akcji i japoński klimat. Pozostali też mogą chwycić za tę produkcję, ale jest ryzyko, że odrzuci ich jej niecodzienny, japoński klimat i koniec końców Ghostwire: Tokyo wyląduje na nigdy nie ruszanej kupce wstydu.
Opinia o Ghostwire: Tokyo [PC]
- klimat horroru z wymyślnymi bestiami,
- jak na grę FPS dość oryginalna,
- odrobina japońskiego humoru,
- dużo dodatkowych aktywności na mapie,
- dobra oprawa audiowizualna, z ciekawymi efektami graficznymi,
- mało urozmaicona rozgrywka,
- japoński klimat nie każdemu musi się podobać,
- irytująco trudne fragmenty,
- ekwipunek i rozwój postaci miejscami jakby doczepiony na siłę.
Ocena końcowa
- Grafika:
- Dźwięk:
- Grywalność:
Grę Ghostwire: Tokyo na potrzeby niniejsze recenzji otrzymaliśmy od jej wydawcy - firmy Bethesda Softworks
Komentarze
1