Zakaz ładowania telefonu w pracy jako sposób na obniżenie zużycia prądu? Cóż, wątpliwości są uzasadnione.
Urzędniku, telefon naładuj sobie w domu
W dzisiejszym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej możemy przeczytać, że w niektórych urzędach jeszcze w tym tygodniu wprowadzone zostaną nowe zasady „energetyczne”. Zakładają one między innymi zakaz ładowania telefonów komórkowych w pracy. Krótko mówiąc: jeśli telefon nie jest służbowy, to pracownik nie może uzupełniać w nim energii poprzez podłączenie go do „firmowego” gniazdka.
Chodzi o obniżenie zużycia prądu przez instytucje administracyjne. Cel – jakby nie było – wydaje się słuszny, ale sposób, w jaki chce się go osiągnąć, w najlepszym przypadku jest naiwny. Wystarczy prosta matematyka, by się o tym przekonać (sprawdź sam, ile prądu zużywają urządzenia elektryczne).
Ile kosztuje ładowanie telefonu? Tyle, co nic
Załóżmy (zgodnie z prawdą), że aktualnie średnia cena 1 kWh wynosi około 77 groszy, a przeciętny telefon ma akumulator o pojemności 5000 mAh. Ładowanie go z napięciem 3,7 V przez 1 godzinę to koszt niewiele większy niż… 1 grosz – obliczenia wyglądają następująco: ((5 A * 3,7 V) / 1000) * 1 h * 0,77 zł = ~0,014 zł.
Nawet przy założeniu, że w urzędzie pracuje 100 osób, a każda z nich codziennie (dla uproszczenia przyjmijmy, że dni roboczych w miesiącu jest 20) ładowałaby swój telefon przez godzinę, uzyskane w ten sposób oszczędności wynosiłyby… 28 złotych miesięcznie (0,014 zł * 100 osób * 20 dni). I podkreślmy raz jeszcze, że są to optymistyczne rachunki.
To wyraźnie pokazuje, że zakaz ładowania telefonów nie pomoże w jakkolwiek znaczącej redukcji zużycia prądu, a wspomniane w tym newsie urzędy wcale nie są pierwsze – już wcześniej słyszeliśmy o instytucjach i przedsiębiorstwach wdrażających podobne zasady (w imię tej samej zresztą idei).
Jak jeszcze chcą oszczędzać prąd?
Oczywiście zakaz ładowania telefonów to niejedyna planowana zmiana. W urzędach ma również zostać zmniejszona liczba urządzeń, takich jak czajniki elektryczne czy kuchenki mikrofalowe. Choć w obu przypadkach mówimy o wyjątkowo prądożernych sprzętach, to pomysł i tak wydaje się jeszcze bardziej absurdalny. Można się bowiem domyślać, że jedyne, co się zmieni, to intensywność wykorzystania tych egzemplarzy, które pozostaną na miejscu.
W ramach szukania sposobu na oszczędności w urzędach wymieniane są też żarówki na LED-y i instalowane są czujniki ruchu pozwalające na automatyczne gaszenie światła, gdy nie jest potrzebne. Do tego dochodzi obniżanie jasności świecenia, drukowanie wyłącznie niezbędnych dokumentów i całkowite odłączanie sprzętu od prądu po godzinach pracy. Te zmiany mają już nieco więcej sensu i kto wie – może ostatecznie wszystko razem przyniesie pożądany efekt.
A o jaki efekt chodzi?
O obniżenie zużycia energii elektrycznej o 10% względem (przedpandemicznego) roku 2019 przez administrację publiczną i samorządową. W przypadku nieosiągnięcia tego celu Urząd Regulacji Energetyki może przyznawać kary finansowe w wysokości do 20 tysięcy złotych.
Źródło: Dziennik Gazeta Prawna, Rzeczpospolita, informacja własna
Komentarze
19Na szczęście nic nie napisali o hulajnodze elektrycznej która ładuję i o rowerze elektrycznym kolegi XDDDD
Jeszcze, o ile czajniki, kuchenki jako tako mają sens w kwestii oszczędzania, ale sprawi to po prostu, że ludzie będą mniej zadowoleni z pracy, co odbije się na ich nastawieniu do innych ludzi i pracy, a w skrajnych przypadkach mogą porzucić miejsce pracy i wybrać jakąś inną, w której nie mają "durnych zasad".
Zwróciłeś kiedyś uwagę, że ładowany telefon sie grzeje? Podobnie zresztą jak ładowarka? Naładowanie telefenu pochłania zdecydowanie węcej energii, od tej, która ostatecznie zmagazynowana jest w akumulatorze.
Ale ok, 1,4 gr czy 2,5 gr, w sumie nie robi różnicy, sumarycznie więcej pewnie zeżre jedna drukarka przez 14h dziennie, podczas których jest podlączona do sieci choć nikt z niej nie korzysta.