Marcus Fenix się zestarzał, ale Gears of War 4 nie zamierza iść w jego ślady. "Czwórka" udowadnia, że kultowa seria kosmicznych strzelanin wciąż tętni życiem.
- wciągająca akcja,; - brawurowo poprowadzona fabuła,; - nowi ciekawi bohaterowie i powrót znanych postaci,; - świetna oprawa graficzna,; - klimatyczne lokacje,; - warunki atmosferyczne, które zmieniają obraz i reguły rozgrywki,; - ulepszony tryb hordy,; - kupując grę na Xbox One otrzymujemy też wersję PC (i odwrotnie).
Minusy- niektóre sekwencje strzelanin wydają się na siłę wydłużać rozgrywkę, a przez to bywają monotonne,; - miejscami niezbyt imponujące efekty i animacje.
Gears of War 4, czyli czwarta część trylogii
Wraz z początkiem ponurej jesieni Microsoft postanowił przypomnieć graczom, że tytuły wydawane na Xbox One potęgą są i basta. Wprawdzie Forza Motorsport 6 i Halo 5: Guardians dla niektórych mogą być wystarczającym powodem do zakupu konsoli giganta z Redmond, ale teraz grono znacznie się powiększy. To pewne. Do xboxowych perełek dołącza bowiem Gears of War 4. O dziwo jednak, tym razem kusząc także na PC.
Zapewne wielu uznało już trylogię Gears of War za domkniętą całość. Wszak szarańcza została pokonana, a ludzkość przetrwała. Nie zasypia się jednak gruszek w popiele, nie zarzyna kur znoszących złote jaja wielkości głazów. Dlatego też marka Gears of War powraca z zasłużonej emerytury i robi to w sposób brawurowy. Chciałoby się powiedzieć – choć to zwrot na wskroś niepoprawny, - że „czwórka” to najnowsza część trylogii.
W każdym razie ja tak bym to ujął. Do trzech zliczyć potrafię, ale okazja wymaga, żeby zapomnieć o elementarnych prawach arytmetyki. Gears of War to żaden epilog, wysilone przedłużenie czy próba zbijania kasy na znanej formule. O, nie, to pełnoprawna odsłona cyklu. I to jaka!
Aktualnie jeszcze pokój
Choć w naszym realnym świecie minęło zaledwie pięć lat od premiery Gears of War 3, na planecie Sera upłynęło dwie i pół dekady. Od czasu ostatecznego rozprawienia się z Szarańczą panuje pokój. Powiewają zwycięskie sztandary, a bohaterowie minionych wojen ściskają sobie dłonie w aktach uznania i wieczorami polerują ordery.
Jak jednak łatwo się domyślić, ta sielanka nie potrwa zbyt długo. Gdyby było inaczej, Gears of War 4 byłoby najnudniejszą odsłoną serii. A tak bynajmniej nie jest. Choć stare zagrożenie zostało zażegnane, w mroku czai się już nowe zło.
Będzie mu musiała stawić czoła ekipa młodych bohaterów, wśród których znajduje się między innymi JD Fenix, syn legendarnego Marcusa. Towarzyszą mu zachwycająca urodą i zdolnościami bojowymi Kait Diaz oraz nieco nieporadny, ale budzący sympatię czarnoskóry Delmont Walker.
Wprawdzie paczka ta wygląda, jakby została żywcem wycięta z pierwszego lepszego kinowego hitu akcji, ale w niczym nie ujmuje jej to wdzięku. Od wejścia jesteśmy w stanie zżyć się z nowymi „gearami”, a relacje, jakie zawiązują się między nimi, tworzą mocne węzły, na których bez trudu utrzymuje się fabuła Gears of War 4.
Nowa ekipa to godni następcy oddziału Marcusa Fenixa, a ich dowcipne komentarze do tego, co dzieje się na placu boju, oraz mało wyszukane, ale bądź co bądź zabawne onelinery skutecznie pompują świeżą krew w tryby tegorocznej produkcji studia The Coalition.
Nie oglądaj się teraz
Gears of War 4 nie szczędzi nas od pierwszych chwil. Już tutorial (o ile tak można nazwać pomysłowy początek kampanii) rzuca nas w sam środek akcji. I chociaż później tempo nieco zwalnia, to koniec końców ani na oment nie traci impetu.
Przez ekran nieprzerwanie przewalają się setki przeciwników, migają na nim rozbłyski eksplozji i raz po raz walą się na głowy naszych bohaterów kolejne budynki lub pojazdy. Nawet jeśli trzeba na chwilę przerwać pełen ognia, krwi i ołowiu festiwal, żeby pchnąć do przodu fabułę, to przestoje są idealnie wkomponowane w całość i w żadnym razie nie grożą nudą.
Czasem chciałoby się nawet trochę zwolnić, pozwiedzać, poszukać rozsianych po świecie sekretów, ale uderzająca do głowy adrenalina, zachęcające do walki krzyki bohaterów i perspektywa misji, którą zwyczajnie trzeba zakończyć sukcesem, gnają nas na złamanie karku.
Nie oglądamy się przez ramię, nie zastanawiamy się nad ponownym przeszukaniem lokacji, nie wahamy się, nie zatrzymujemy, nie zwalniamy... Nie czas na to! Jeszcze będzie okazja do eksploracji przy ponownym przechodzeniu kampanii. Teraz, chłopcy, mamy robotę do wykonania, bo świat czeka na ocalenie.
Now it's personal
Akcja Gears of War 4 nie pozwala oderwać dłoni od padów, myszy i klawiatur, a takiego tempa rozgrywki mogłoby pozazdrościć nawet Uncharted czy Call of Duty. Jednak w kolejne „rozstrzelane” sekwencje prędko wkradłaby się nuta monotonii (co zresztą i teraz się zdarza, ale stosunkowo rzadko), gdyby nie wspierały się one na solidnych fundamentach wciągającej opowieści.
Czasy pierwszego Gears of War, które mówiło nam zaledwie: „Idź i strzelaj!”, już dawno odeszły w niebyt. Teraz trzeba popracować nad scenariuszem, żeby zaskarbić sobie uwagę graczy. I twórcy Gears of War 4 doskonale zdają sobie z tego sprawę.
Opowieść, jaką nam serwują, jest pełna zwrotów akcji, pod jej powierzchnią drzemią nieodkryte tajemnice, a losy bohaterów splatają się w gęstą sieć pełną skrajnych uczuć. Wprawdzie o samej treści fabuły lepiej nie mówić, żeby nie psuć frajdy z samodzielnego jej przeżywania, ale już o emocjonalnym piętnie, jakie odciska ona na sercu gracza – i owszem.
Dość powiedzieć, że tylko do pewnego momentu byłem w stanie patrzeć na historię Gears of War 4 z chłodnym dystansem (dyktowanym też koniecznością jej recenzenckiej oceny). Kiedy obślizgły przedstawiciel Roju (czyli następcy znanej dobrze Szarańczy) pochwycił w swoje macki jednego z bohaterów, sterowana przeze mnie postać chwyciła za lancera, a z moich ust mimowolnie wyrwało się tak często słyszane w amerykańskich filmach zdanie: „Now it's personal”.
Od tamtej chwili nie było mowy już o żadnym dystansie, nie mogło być rzeczowej analizy, ani czysto intelektualnego namysłu nad historią. O, nie... Była tylko krew zasychająca na pancerzach „gearów”, warkot lancerowej piły i huk rozrywanych granatów.
Krajobraz przed bitwą
Ochłońmy nieco, choć Gears of War 4 podczas rozgrywki rzadko zezwala na ten luksus. Pora teraz z trochę większym spokojem spojrzeć na lokacje, które przychodzi nam przemierzać w najnowszej części kultowego shootera.
Mamy tutaj pełną gamę krajobrazów. Od industrialnych scenerii, w których roi się od niewidzianych dotąd cyber-przeciwników, przez rustykalne osiedla odbudowanej cywilizacji, aż po gotyckie klimaty rodem z Resident Evil.
Strzeliste katedry ustępują miejsca zarośniętym kosmicznym mięchem katakumbom, a futurystyczne laboratoria przeplatają się z ogarniętymi pożarem lasami. I chociaż wszystkie te miejsca służą za scenografie pełnym eksplozji potyczkom, ich nastrój wcale nie jest jednorodny.
Z jednej strony mamy mroczną i gęstą atmosferę charakterystyczną dla horroru, innym razem czujemy się, jak gdyby przeniesiono nas na plan filmowy wysokobudżetowego hitu science-fiction. I, co ciekawe, wszystko to łączy się w doskonale dograną całość, pozbawioną jakichkolwiek „klimatycznych” zgrzytów.
Jak gdyby tego było mało, również pogoda w Gears of War 4 dorzuca swoje trzy grosze do klimatu rozgrywki...
Czarne chmury nad rojem
Od czasu detonacji, która miała na dobre zmieść z powierzchni ziemi Szarańczę (a więc finału Gears of War 3), warunki pogodowe panujące na planecie Sera uległy znacznej zmianie. Ludzkość zmuszona jest tłoczyć się w ufortyfikowanych osadach, które chronią ją nie przed najeźdźcami, ale przed elektrycznymi burzami.
I właśnie te ostatnie są w zasadzie dodatkowym, niemym bohaterem Gears of War 4. Od czasu do czasu (rzecz jasna, w miejscach z góry zaplanowanych przez twórców) nad polem bitwy zbierają się czarne chmury, wiatr wzmaga na sile, a w ziemię uderzają krwawoczerwone błyskawice.
Przez pewien czas myślałem, że to element, który wprowadza jedynie kosmetyczną zmianę do rozgrywki. Do momentu, kiedy postanowiłem cisnąć granatem w nadbiegających przeciwników, a ten, porwany wiatrem, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i poszybował w kierunku mojego własnego oddziału.
Dodatkowo, w miarę nabywania doświadczenia, nauczyłem się wykorzystywać teren, tak żeby niesione wichurą części zabudowań działały na moją korzyść. Starczy zniszczyć tę czy inną podpórkę, a ogromne stogi siana rozwałkują nadciągających wrogów. Z kolei uwolnienie z zabezpieczeń paru beczek potrafi otworzyć nawet najtrwalszą bramę.
Nie, to zdecydowanie nie jest tylko kosmetyczna zmiana. To nowy element taktyki i świeże spojrzenie na pole walki. Choć burze nie zawsze są naszymi sojusznikami. Zwłaszcza, kiedy uderzenie pioruna osmali pancerz naszego bohatera.
Ruchy, synu, ruchy!
O samej mechanice rozgrywki pozornie nie można powiedzieć zbyt wiele, bo jest to w dużej mierze powtórzenie znanej z poprzednich części formuły. W dużej mierze, ale nie całkowicie! Parę nowych elementów – i owszem, - znajdzie się. Nie są one może rewolucyjne, ale z pewnością stanowią ciekawe urozmaicenie.
Mimo, że wszyscy ekscytują się możliwością wciągania przeciwników za osłony i patroszenia ich nożami, moją uwagę przykuł inny element. Poza wspomnianym już wykorzystywaniem porywanych przez wietrzysko przedmiotów, możemy też zrzucać niektóre elementy lokacji na głowy naszych przeciwników albo też wykorzystywać je jako dodatkowe osłony.
I nie chodzi tutaj o zwykłe kawały gruzu czy metalu. Możemy też kryć się za pulsującymi różowo biomasami, które z jednej strony zapewniają nam schronienie, ale kiedy zostaną zniszczone, wydają na świat kolejnych przeciwników. Jest to więc – cytując hasło reklamowe innej kultowej produkcji – miecz o dwóch ostrzach.