Obejrzałem "Interstellar" po 10 latach. Czarna dziura to niejedyna dziura w tym filmie [OPINIA]
Gdy "Interstellar" trafił do kin pod koniec 2014 roku, z miejsca stał się moim ulubionym filmem. Ale nie na długo, bo dziś nie jest nawet moim ulubionym filmem Nolana.
W tekście znajdują się spoilery. Myślę, że możemy już sobie pozwolić na swobodną rozmowę o 10-letnim filmie, ale w razie czego ostrzegam.
Za jedno zawsze będę wdzięczny Nolanowi. Za to, że "Interstellar" zaszczepił we mnie pasję do nauki, bo to dzięki temu filmowi dostałem hopla na punkcie fizyki kwantowej i takich koncepcji jak dylatacja czasu czy tunele czasoprzestrzenne.
10 lat temu nie byłem w stanie pojąć, dlaczego "Interstellar" nie dostał Oscara za najlepszy film, reżyserię czy scenariusz. Ba - w żadnej z tych kategorii nie otrzymał nawet nominacji. Dziś, po naprawdę wielu seansach, potrafię już jednak zdjąć różowe okulary i dostrzec liczne wady, które ten film ma.
Tworząc "Interstellar", Christopher Nolan miał mimo wszystko dość wybiórcze podejście do nauki
W kampanii promocyjnej "Interstellar" mocno podkreślano zgodność filmu z aktualnym stanem wiedzy na temat otaczającego nas świata. Na etapie produkcji stworzono zresztą najdoskonalszą wówczas wizualizację czarnej dziury, a film miał przecież premierę 5 lat przed publikacją jej pierwszego zdjęcia.
Ponadto głównym pomysłodawcą pierwotnej koncepcji filmu, a następnie konsultantem Nolana, był Kip Thorne, czyli ceniony fizyk teoretyczny i późniejszy noblista. Nie dziwi więc, że "Interstellar" uważany jest za jeden z najlepiej dopieszczonych naukowo dzieł sci-fi w historii.
Kip Thorne i Christopher Nolan (fot. Warner Bros. / YouTube)
Mój problem z "Interstellar" polega jednak na braku konsekwencji. Nolan na kolanach podchodzi do teorii i hipotez naukowych, które uwiarygodniają jego historię, a jednocześnie ignoruje powszechnie znane prawa fizyki, które nie pasują mu do narracji.
Historia przedstawiona w "Interstellar" zakłada istnienie tuneli czasoprzestrzennych, które pozwalają na tytułową międzygalaktyczną podróż. Aby dowieść teoretycznej możliwości istnienia takich tuneli, Thorne podstawił w równaniu hipotetyczną materię o ujemnej masie, która pozwoliłaby na ich stabilizację.
Nie jestem jednak przekonany, czy do takiego naukowego uwiarygodnienia historii potrzeba noblisty. Gdyby wylać na ziemię 276 ton materii o ujemnej grawitacji - którą właśnie wymyśliłem, żeby równanie się zgadzało - człowiek mógłby podnieść znajdującego się nad nią Airbusa A380 jedną ręką. Proszę bardzo, właśnie udowodniłem matematycznie, że Herkules może istnieć naprawdę.
Wormhole w filmie "Interstellar" (reż. Christopher Nolan / Warner Bros. Pictures)
W kulminacyjnej scenie główny bohater wskakuje do wnętrza czarnej dziury. To, że następnie się z niej wydostał, Thorne tłumaczy w swojej książce "Interstellar i nauka" użyciem zaawansowanej technologii przez 5-wymiarową cywilizację. Nie tłumaczy natomiast, jakim cudem człowiek miałby przeżyć samo zetknięcie z czarną dziurą, której grawitacyjnej sile nie potrafi przecież oprzeć się nawet pozbawione masy światło.
To tak jakby stworzyć hipotetyczną historię o kolonizacji Słońca i poprzeć ją wyliczeniami uwiarygodniający możliwość generowania niezbędnego do życia tlenu w panujących na nim warunkach grawitacyjnych, ale ignorującymi astronomiczną temperaturę.
Szczyt pseudonaukowości zostaje osiągnięty w momencie, w którym fundament całej historii sprowadzono ze śmiertelną powagą do "miłość to jedyna siła, która pokonuje czas i przestrzeń". To bełkot, bo przecież w takim kontekście miłość nie ma żadnej przewagi nad jakimkolwiek innym uczuciem. Ja mam ochotę na cheesburgera, którego zjadłem 8 lat temu w Nowym Jorku, więc mój apetyt też pokonuje czas i przestrzeń.
Wbrew przekazowi marketingowemu, "Interstellar" zdaje się więc nie być historią, która - zgodnie z aktualnym stanem wiedzy - ma teoretyczne prawo się wydarzyć.
Nie zrozumcie mnie źle - brak realizmu w filmach nie jest czymś, co przeszkadza mi samo w sobie. Przeszkadza mi za to brak konsekwencji. "Interstellar" przypomina mi pod tym względem nowego "Króla lwa", którego twórcy też konsultowali się z naukowcami, by animacja wiernie odzwierciedlała wygląd i zachowanie fauny. Super. Dzięki temu możemy obejrzeć urealistycznioną historię zwierząt, które komunikują się werbalnie, spiskują i śpiewają piosenki.
Z "Interstellar" jest podobnie. Im bardziej Nolan sili się na realizm w jednych wątkach, tym bardziej z całością gryzą się koncepty, w których tego realizmu brakuje.
Scenariusz “Interstellar” to potwór Frankensteina
Widziałem kiedyś wywiad z Christopherem Nolanem, który zapytany o film, z którego jest najbardziej dumny, odparł, że udzielenie odpowiedzi jest niemożliwe, "bo to tak jakby zapytać rodzica o ulubione dziecko". Reżyser jest więc świadomy kuriozalności takiej koncepcji, a jednak podpisał się pod filmem o rodzicu, który ma swoje ulubione dziecko. Ale po kolei.
Choć to głównie Christopher Nolan jest dziś kojarzony z "Interstellar", w proces jego powstawania zaangażowani byli także inni twórcy. Za pierwotną koncepcją stoją wspomniany już Kip Thorne oraz producentka Lynda Obst. W 2006 roku reżyserię powierzono Stevenowi Spielbergowi, a w 2007 za scenariusz wziął się Jonathan Nolan, który pracował nad nim przez 4 lata, znacznie przebudowując pierwotny zarys historii. Gdy w wyniku studyjnych zawirowań Spielberg opuścił projekt, w 2012 roku zaangażowany został brat Jonathana, Christopher, który nie tylko zasiadł na fotelu reżysera, ale i po raz kolejny przepisał scenariusz.
Ostatecznie powstał zlepek niekoniecznie pasujących do siebie elementów, co widać choćby po wątku syna głównego bohatera. Podejrzewam, że został on wepchnięty do scenariusza butem tylko dlatego, że w połowie filmu potrzebna była jakaś postać, która zda Cooperowi raport z Ziemi. Ta szybko zostaje jednak zamieciona pod dywan, a w finałowych scenach główny bohater nie przejawia żadnego zainteresowania losami własnego syna. Co jest absurdalne, bo już w zwiastunie zarysowany został moralizatorski wątek rodzicielstwa.
Spłycenie całej historii widać również w scenie, w której umierająca Murph - widząc młodszego od siebie ojca - wypluwa jedynie "wiedziałam, że wrócisz". Ja wiem - to Hollywood, więc miało być ckliwie i cukierkowo, ale moim zdaniem film wiele traci na sprowadzeniu olbrzymiego poświęcenia bohaterów do "w sumie nic się nie stało".
"Interstellar" mógł być wspaniałym punktem wyjścia do rozważań na temat poświęcenia jednostki dla dobra ogółu, ale scenariusz robi wszystko, by to poświęcenie zmarginalizować. Cooper udając się w międzygalaktyczną podróż zostawia bowiem:
- nieżyjącą żonę;
- pracę, której nienawidzi;
- leciwego ojca;
- niezdatną do życia planetę;
- syna, którym jest kompletnie niezainteresowany;
- córkę, której ze swojej perspektywy czasu nie widział niespełna 3 lata, a dla której dekady rozłąki z ojcem zostają zrekompensowane piątką, którą ten przyszedł jej przybić na łożu śmierci.
O ile spójniejszy narracyjnie byłby "Interstellar", gdyby odwrócić całą koncepcję i uczynić z głównego bohatera człowieka, który został przeszkolony pod kątem misji kosmicznych wbrew własnej woli i kocha swoje poukładane życie, ale dla dobra ludzkości postanawia z niego zrezygnować. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że taki mógł być pierwotny plan, ale Nolan wywrócił cały zarys fabularny do góry nogami tylko po to, by w finałowej scenie przemycić żart z pracy na farmie.
"Interstellar" wciąż jednak daje się lubić
Żeby nie było, że tylko narzekam, to - mimo licznych wad - wciąż ten film cenię, chociażby za fenomenalną muzykę Hansa Zimmera i efekty specjalne.
Żałuję nawet, że jest to - póki co - ostatni film Nolana, w którym ten nie miał oporów przed nieskrępowanym łączeniem efektów praktycznych i komputerowych. Z czasem reżyser przyjął zasadę "zero CGI", na czym jego późniejsze dzieła w mojej ocenie mocno tracą. Gdyby "Interstellar" powstał dziś, zamiast spektakularnej i cyfrowo wygenerowanej czarnej dziury oglądalibyśmy zapewne podpaloną piłeczkę do ping-ponga, nagraną specjalnie przeprojektowaną kamerą IMAX.
Choć dziś ze wszystkich filmów Nolana najbardziej lubię "Incepcję", to uważam, że "Interstellar" ma dla ludzkości znaczenie wręcz cywilizacyjne. Tak jak przed laty "Top Gun" przełożył się na drastyczny wzrost liczby kandydatów do amerykańskiej marynarki wojennej, tak i "Interstellar" z pewnością przyczyni(ł) się do zarażenia pasją do nauki całego pokolenia przyszłych naukowców. A to, mimo scenariuszowych dziur i uproszczeń, wartość nie do przecenienia.
Komentarze
3