Blade Runner 2049 od wejścia był skazany na porażkę i może właśnie dlatego, że nie miał nic do stracenia, rzucił wyzwanie swojemu legendarnemu poprzednikowi.
Blade Runner 2049? Wolne żarty!
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o zamiarze nakręcenia kontynuacji kultowego Łowcy Androidów, parsknąłem śmiechem. Przecież to przepis na katastrofę! Ile osób już się przejechało na próbie „dokręcenia” dalszego ciągu do uwielbianych przez rzesze fanów majstersztyków.
W ostatnich latach J. J. Abrams zebrał tęgi łomot od setek wielbicieli Star Wars, a sam twórca Łowcy Androidów wyszedł na filmie Obcy: Przymierze jak Weyland-Yutani na budowaniu lepszych światów.
Na szczęście Ridley Scott w przypadku Blade Runner 2049, być może nauczony doświadczeniem, zadowolił się jedynie ciepłą posadką producenta. Piszę „na szczęście”, bo to dawało przynajmniej nadzieję, że nowa odsłona future noir z Harrisonem Fordem będzie czymś innym, niż „prometeuszopodobnym” pseudofilozofowaniem. Zwłaszcza, że w fotelu reżysera zasiadł tym razem Denis Villeneuve, znany chociażby z oryginalnego science-fiction Nowy Początek.
I faktycznie, już pierwszy zwiastun Blade Runner 2049 skutecznie podważył moje pesymistyczne oczekiwania. O fabule trudno jeszcze wtedy było przesądzać, ale warstwa wizualna prezentowała się co najmniej intrygująco. A kiedy wreszcie nadszedł dzień, kiedy zasiadłem w ciemnej kinowej sali na seansie pełnej wersji filmu, wystarczyło zaledwie kilkanaście minut, żebym się zorientował, że nowy Łowca Androidów to zawodnik, którego nie można lekceważyć.
Apokalipsa na drugim planie
Blade Runner to Blade Runner. Wiadomo, pogrążone w mroku i zalane deszczem ulice Los Angeles, latające samochody, buchające ogniem kominy futurystycznych fabryk... No właśnie, nie tym razem! Przez te trzydzieści lat, które dzielą pierwszą część od jej kontynuacji, trochę się tu pozmieniało.
Przede wszystkim w latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku doszło do załamania się ekosystemów, co zresztą wydaje się naturalną konsekwencją potwornego przemysłu, jaki został przedstawiony w Blade Runner z 1982 roku. Konsekwencją tej katastrofy jest nie tylko konieczność poszukiwania nowych produktów spożywczych w pełnych syntetycznego szlamu szklarniach, ale też postapokaliptyczny klimat, jakim naznaczony został świat Blade Runner 2049.
Los Angeles z połowy obecnego wieku to metropolia zbliżona do swojego odpowiednika z pierwszego Łowcy Androidów, a jednak zupełnie różna. Zostały wielkie kolorowe neony i przestępcza atmosfera, ale strugi deszczu zastąpił popielaty śnieg świadczący o degradacji klimatu.
Zresztą, tym razem, ku mojemu zdumieniu, akcja filmu często przenosiła się też poza Miasto Aniołów, jak chociażby do zamienionego w wielkie wysypisko śmieci San Diego. Krótko mówiąc, Blade Runner 2049 ma rozmach! Są tego plusy i minusy. Poszerzając perspektywę, wyzbyto się trochę chandlerowskiego klimatu.
Na szczęście tylko w pewnym stopniu, a zadośćuczynieniem za tę zmianę jest bogactwo świata, w którym nie brakuje i nowego rodzaju replikantów, i sztucznej inteligencji, i slumsów, i radioaktywnych ruin...
A to wszystko zostało odmalowane za pomocą iście monumentalnej oprawy audiowizualnej. Poszczególne ujęcia to niemal surrealistyczne dzieła sztuki, a muzyka... Jej nie da się opisać, ją trzeba usłyszeć!
Innymi słowy, w obszarze dźwięku, obrazu i ogólnie pojętych efektów specjalnych wszystko tutaj idealnie zgrało się ze sobą, nie pozostawiając najmniejszej luki. Ba! Nawet scena, w której zastosowano znienawidzone rekonstruowanie aktorów przy pomocy CGI, nie budzi najmniejszego zgorszenia, a nawet daje do myślenia ze względu na swoją autoironiczną wymowę.
Deckard jest tylko jeden
Tak, tak, oprawa audiowizualna prima sort, wszystko bardzo pięknie, ale... ale... ale Ryan Gosling jako tytułowy Blade Runner? Serio? Rozmarzony jazzman z La La Land ma zastąpić Harrisona Forda w roli cyngla przyszłości? A jednak! I to kolejny nieoczekiwany strzał w dziesiątkę ekipy odpowiedzialnej za powstanie Blade Runner 2049. Głównie dlatego, że Gosling wcale nie kopiuje Deckarda znanego z poprzedniej części, a zamiast tego wciela się w zupełnie oryginalną, a zarazem na wskroś tragiczną postać.
Jej historia też jest zresztą znacznie bardziej złożona, niż losy granego przez Harrisona Forda zbijaki. Tak naprawdę to opowieść o współczesnym nam człowieku - odciętym od swoich korzeni, uwikłanym w związki bardziej wirtualne, aniżeli realne, budujący swoją przeszłość ze śmieci, jakie pozostały po poprzednich pokoleniach. I aż dziw bierze, że idealnym tłem dla takiego studium stało się właśnie odkurzone uniwersum Blade Runnera.
Znajdziemy tu prawdziwy postmodernistyczny miszmasz, który (podobnie jak film Scotta z 1982 roku) zadaje filozoficzne pytania w formie zgrabnie zbudowanej intrygi. Z tą różnicą, że tym razem nie poddaje się pod namysł kwestii: kim jest człowiek w obliczu swojej śmierci? Zamiast tego, pytania dotyczą roli ciała w zdigitalizowanym świecie czy też ludzkiej tożsamości w epoce, w której każdą wartość można podważyć w okamgnieniu.
Blade Runner 2049 to sklep ze słodyczami dla wielbicieli ambitnego science-fiction. Czego tu nie ma! Dajmy na to, pomysł znany z filmu „Ona”, który tutaj zostaje ujęty w zgrabną formę wątku pobocznego i rozegrany o niebo lepiej, niż w hicie ze Scarlett Johansson.
A poza tym znajdzie się tu i wątek mesjanistyczny (potraktowany zresztą w sposób dosyć cyniczny), i motyw rewolucji, która ma w sobie więcej zemsty i wiary, aniżeli przemyślanych ideałów.
Lepiej nie pytaj
No dobra, można tak pisać i pisać, a i tak wszyscy, którzy nie widzieli jeszcze Blade Runner 2049, zastanawiają się tylko nad jednym: czy ten Deckard był replikantem czy nie był? Do tej pory unikałem zdradzania fabuły, ale o tym akurat muszę wspomnieć. Otóż, twórcy nowego Łowcy Androidów bardziej lub mniej zręcznie omijają ten temat szerokim łukiem.
Dorzucają wprawdzie garść przesłanek, ale w żadnym razie nie udzielają jednoznacznej odpowiedzi. W ogóle postać Deckarda jest odsunięta na dalszy plan i w żadnym razie nie jemu jest poświęcony ten film. Może i lepiej, bo Harrison Ford w tej roli jakoś nie zachwyca. Poza tym, w Blade Runner 2049 jest paru znacznie ciekawszych bohaterów, takich chociażby jak grana przez Robin Wright pani komisarz czy też fanatyczny następca Tyrella, w którego wcielił się Jared Leto.
Bis!
Czytając powyższe, można by pomyśleć, że Blade Runner 2049 to film idealny. Niestety nie, bo niektóre jego wątki można by rozwinąć, niektóre pominąć, ten dialog przyciąć lub odessać z niego niepotrzebny patos, a znowuż inną wymianę zdań pociągnąć chwilę dłużej...
Ale! Ale! Przecież to Blade Runner, więc mam nadzieję, że już wkrótce doczekam się wersji rozszerzonej, parę lat później reżyserskiej, a za dwie dekady obejrzę pozbawiony najmniejszych wad „final cut”. No co, może powiecie mi, że twórcy nowego Łowcy Androidów nie skuszą się na dodatkową kasę pod pretekstem kontynuowania wieloletniej tradycji Ridleya Scotta?
A tak zupełnie serio, mam nadzieję, że Blade Runner 2049 będzie jeszcze przez lata oglądany przez tysiące widzów. Zwłaszcza, że ja, odkąd wyszedłem z kina, nieprzerwanie odtwarzam jego pojedyncze sceny w swojej głowie.
Nie spodziewałem się, że pozornie skazana na porażkę kontynuacja kultowego Łowcy Androidów okaże się filmem doskonale przemyślanym, który nie tylko dostarczy mi sensacyjnej akcji na miarę najznamienitszych mistrzów rozrywki, ale i emocji, których próżno szukać w niejednym dramacie z ambicjami.
I, wierzcie mi, jeśli ktoś mnie spyta, czy Blade Runner 2049 jest lepszym filmem od pierwszego Łowcy Androidów, to będę się długo, ale to bardzo długo zastanawiał, zanim odpowiem.
Ocena końcowa:
- fenomenalna oprawa audiowizualna
- wyrazista postać głównego bohatera
- świat pierwszego Blade Runnera odmieniony i wzbogacony
- poruszająca opowieść
- filozoficzna przesłanie wcale niewysilone, a do tego jak najbardziej aktualne
- trochę zbyt częste i nachalne mruganie okiem do fanów klasycznego Blade Runnera
- scenariuszowi przydałoby się parę cięć
- stężenie filozoficznego patosu w dialogach potrafi niekiedy zakłuć w uszy
Okiem miłośnika kina |
Komentarze
22Co do Blade Runner 2049 zanim poszedłem do kina widziałem chyba wszystkie recenzje bez spoilerów na yt jakie zdołałem znaleźć,wyczytałem o każdym ester eggu jaki pojawił się w filmie (również bez spoilerów).Idąc do kina miałem nadzieje na coś dobrego i nie zawiodłem się,wręcz przeciwnie.Film zaskakiwał mnie co chwile.Nie napiszę nic o oprawie audio wizualnej bo to majstersztyk i tyle w temacie. Nowe postacie niekoniecznie mi się podobały tzn Gosling był jak najbardziej ok,pasował idealnie do tej roli i zagrał wzorowo imo. ale Jared znów przedobrzył,podobnie z postacią Luv.W każdym razie zachęcam do zobaczenia,jak ktoś widział 1 to musi zobacczyć 2.Pozdrawiam
Ten film dopisuję do bardzo krótkiej dla mnie listy kontynuacji, które co najmniej dorównują pierwowzorowi.
PS Warto przed obejrzeniem zapoznać się z trzema filmami krótkometrażowymi, które rozwijają niektóre tematy z BR 2049:
2036 - Nexus Dawn
2048 - Nowhere to run
Black Out 2022
Brakuje 2 elementów.
Muzyki, MUZYKI takiej jak ścieżka Vangelisa i finału jak monolog R. Hauera.
Dla mnie BR to 11/10 prawdziwe arcydzieło.
BR 2049 to "tylko" świetne kino, solidne 9/10.
Do arcydzieła niestety trochę brakuje, brakuje czegoś więcej, czegoś co wyryło by się w głowie jak łzy na deszczu :>
Daję 8/10
Do pierwszej części nijak nie przystaje.