Ponoć zombie najlepiej wyglądają w czerni. Treyarch intryguje zwiastunem przygody noir z umarlakami w roli głównej, a my odświeżamy korzenie tej koncepcji.
intrygująca historia w kampanii dla pojedynczego gracza,; drobne, ale ciekawe innowacje dotyczące mechaniki,; świetny i niesamowicie dynamiczny tryb gry wieloosobowej,; pakiet nowych broni,; system specjalistów w trybie multiplayer,; pomysłowo zaprojektowane mapy,; nastrojowa odsłona trybu Zombie
Minusymało wciągająca, mimo ciekawej opowieści, kampania,; brak rewolucji względem poprzednich odsłon serii,; wysocie niesatysfakcjonująca optymalizacja wersji PC
Niektórzy każdą nową odsłonę serii Call of Duty traktują jak „żywego trupa”. Mnożą się zarzuty względem liniowości i krótkiego czasu trwania kampanii dla pojedynczego gracza, a tryb wieloosobowy zbiera baty za powtarzalność oraz chaotyczną rozgrywkę. Do tego dochodzą pretensje dotyczące słabej grafiki, jak również nudnych czy też patetycznych scenariuszy. Jednak w cieniu dwóch najczęściej komentowanych trybów gry kryje się twór unikalny, dowcipny i zupełnie niepasujący do wizerunku heroicznej epopei o nieustraszonych żołnierzach amerykańskiej armii.
Call of Duty - zombie
Chodzi, rzecz jasna, o „Zombie”. Tak oto skromny wycinek World at War urósł do rangi wisienki, dla której niektórzy są skłonni kupić cały tort. Owszem, ratowanie świata jest przyjemne, ale czasem nie mniej frajdy sprawia zaszycie się w ponurym gmaszysku wraz z grupą przyjaciół, żeby tam zawalczyć tylko i wyłącznie o własną skórę.
Naziści bisują po cmentarzach
Po raz pierwszy natknęliśmy się na rozgrzebane groby w roku 2008, kiedy to nieumarli naziści wyszli z mgły na podwórzu zapuszczonej rudery. To premierowe spotkanie z zombie w świecie Call of Duty: World at War było banalnie proste i zadziwiająco orzeźwiające.
Na malutkiej mapie o urokliwie niemieckiej nazwie „Nacht der Untoten” przyszło nam zmierzyć się z hordami trupów przeciskających się przez zabite dechami drzwi i okna. Żadnej gwiazdki na kompasie, która prowadzi nas przez faszystowskie okopy, żadnych oficerów krzyczących hasła żywcem wycięte z Kompanii Braci, żadnego wciągania flagi na Reichstag i żadnego podkładania bomb pod działa przeciwlotnicze – co za miła odmiana!
Można było zakochać się w tej prymitywnej, ale jakże czarującej rozgrywce, w której liczyła się tylko spluwa i pociski rozrywające ciała przeciwników. Nic więc dziwnego, że wielu graczy, zamiast skakać po wyspach Pacyfiku z oddziałem Marines, wolało zaprząc trójkę przyjaciół do wspólnej zabawy, w której nie było żadnej presji przydzielonych przez dowódców zadań czy też rywalizacji z przeciwną drużyną, a jedyny cel stanowiło przetrwanie. Nieważny był czas wykonania misji, ani bilans zabójstw i zgonów, a tylko krwawoczerwone kreski, które znaczyły kolejne przetrwane fale ataków. Trzy pokoiki, czterech graczy, trochę broni do kupienia i całe mnóstwo zombie... Czy trzeba było czegoś więcej do szczęścia? Zdecydowanie tak!
Kto zjadł Kennedy'ego?
Jak gdyby pomysł z nazistowskimi zombie nie był dość szalony, w kolejnym tytule ludzie z Treyarch postanowili zrobić jeszcze jeden spory krok w kierunku obłędu. W podstawowej wersji pierwszego Black Opsa przygotowano aż trzy mapy w trybie zombie, z czego jedna z nich znacząco różniła się tak od dwóch pozostałych, jak i od całej konwencji, do jakiej przyzwyczaiło nas Call of Duty od początku serii.
Pierwsza lokacja prezentowała się dosyć klasycznie i równie nastrojowo, co „Nacht der Untoten”. Sterowany przez nas bohater za pomocą wehikułu czasu został przeniesiony do nawiedzonego kina, gdzie – tu nie ma zaskoczenia! - musiał zmierzyć się z napierającymi ze wszystkich stron umarlakami o narodowosocjalistycznych poglądach. Drugim z miejsc, w którym mogliśmy się cieszyć z beztroskiego mordowania i tak już martwych przeciwników, był sam Pentagon. Co szczególnie ciekawe, wcielaliśmy się tam w jedną z czterech historycznych postaci: Johna F. Kennedy'ego, Fidela Castro, Richarda Nixona lub Roberta McNamarę.
O trzeciej z map, jakie pojawiły się w oryginalnym Black Opsie, warto wspomnieć chyba jedynie jako o ciekawostce, która nie zagrzała na długo miejsca w całej serii. Już sama jej nazwa Dead Ops Arcade sugeruje zamysł, jaki towarzyszył autorom przy jej wymyślaniu. Jest to pastisz gry arcade, w której przyglądamy się naszemu bohaterowi z lotu ptaka i robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby – znowu bez zaskoczenia! - udało mu się przetrwać w świecie opanowanym przez trupy.
Choć tryb zombie przeszedł już znaczną rozbudowę w DLC do World at War, dopiero w Black Opsie nowe rozwiązania zostały zaprezentowane szerokiej publiczności. Trzy pokoje „Nacht der Untoten” rozrosły się do złożonych map, których kolejne pomieszczenia można było otwierać podczas walki za uzbierane punkty. Do tego doszły nowe rodzaje zombie, wśród których znalazły się między innymi nieumarłe psiaki czy też unikalny dla pentagonowej mapy trupi złodziej. Powiększeniu uległ też arsenał, który teraz obejmował broń z okresu Zimnej Wojny, a nawet takie rusznikarskie dziwadła jak pukawka zamrażająca przeciwników.
To, co odróżniało nowe mapy (zarówno te, które pojawiały się w dodatkach do World at War, jak również te wprowadzone w Black Opsie) od pierwowzoru pod postacią „Nacht der Untoten”, a czego nie sposób pominąć, to system pułapek i teleportów możliwych do aktywowania po włączeniu zasilania, napoje wspomagające zdolności naszego bohatera (na przykład zwiększenie wytrzymałości lub przyspieszenie przeładowania), skrzynie wypluwające losową spluwę oraz inne gadżety, takie jak eksplodująca zabawka w kształcie małpy.
Środowisko zombicznego trybu zostało wzbogacone o całą listę elementów, które sprawiły, że prostackie strzelanie do żywych trupów zamieniło się w operację wymagającą tak strategicznego myślenia, jak również stalowych nerwów.