Kiedy sądzono już, że flagowa marka Activision nie jest w stanie niczym zaskoczyć, Call of Duty: Infinite Warfare robi krok równie odważny, co desperacki.
- mało nowatorski, ale świetny tryb wieloosobowy,; - nowy system kombinezonów w grze sieciowej,; - jak zwykle lekki, zabawny i wciągający tryb zombie,; - kampania momentami wciąż posiada urok starego, dobrego Call of Duty...
Minusy...a jeśli chodzi o mechanikę, to po prostu jest starym Call of Duty,; - przeniesienie akcji w kosmos niewiele zmienia, jeśli chodzi o rozgrywkę,; - siermiężny i mocno przechodzony system sterowania myśliwcami,; - mało wciągający scenariusz kampanii dla pojedynczego gracza,; - drętwe dialogi,; - misje poboczne projektowane „z rozdzielnika”,; - przeciętne spolszczenie.
Call of Duty: Infinite Warfare przeskakuje rekina
Z serialami bywa tak, że kiedy grozi im spadek oglądalności, twórcy stają na głowie, żeby tylko wymyślić jak najoryginalniejszą sztuczkę, która utrzyma widzów przy ekranach. Jankesi nazywają ten moment pełen desperacji i przeważnie nonsensu „przeskakiwaniem rekina”. Patrząc na Call of Duty: Infinite Warfare można odnieść wrażenie, że Activision znalazło się właśnie w takim nieszczęsnym punkcie.
Wprawdzie część graczy pomrukiwało o rekinie i skakaniu już przy okazji Call of Duty: Advanced Warfare, ale wtedy można było jeszcze mieć wątpliwości, dokąd zmierza słynna strzelanina.
Wraz z premierą Call of Duty: Infinite Warfare wszystko w zasadzie stało się jasne. Bo jak inaczej nazwać przeniesienie akcji w przestrzeń kosmiczną? Przecież to już z daleka pachnie koncepcyjną niewydolnością.
Spójrzmy na to z perspektywy historycznej. Tytuł, który jest obecny na rynku gier od 13 lat i u swoich korzeni stawał w szranki z Medal of Honor, a do niedawna konkurował z Battlefield 4, teraz obiera sobie za rywala Halo 5 czy Titanfall 2. Jest w tym coś groteskowego. Chyba każdy fan Call of Duty to przyzna.
Ale dobrze, dobrze, nie zniechęcajmy się od wejścia! Może to, co na pierwszy rzut oka wygląda absurdalnie, jest w rzeczywistości przebłyskiem geniuszu. Często oba te zjawiska są łatwe do pomylenia. Raz jeszcze zaufajmy więc serii Call of Duty i grzecznie dajmy się wyprowadzić za rączkę w przestrzeń pozaziemską.
Naciśnij F, aby ocalić wszechświat
Jak łatwo zgadnąć, Call of Duty: Infinite Warfare stara się być zupełnie różne od poprzedniczek, a jednocześnie jest niemal identyczne. Skąd ta rozbieżność? Można byłoby przypuszczać, że umiejscowienie akcji w kosmosie wprowadzi parę istotnych zmian. Jednak w gruncie rzeczy są one dosyć powierzchowne. Już wyjaśniam dlaczego.
Po raz kolejny mamy okazję uczestniczyć w opowieści o szlachetnych żołnierzach, którzy bronią tych dobrych przed tamtymi złymi. W przypadku Call of Duty: Infinite Warfare za pierwszych robią Ziemianie, a za drugich federacja zbuntowanych kolonistów ze stolicą na Marsie pod dowództwem samego Jona Snowa (wybaczcie, ale ten aktor nieodłącznie będzie mi się chyba kojarzył tylko z jednym). Nie dość, że pomysł ograny, to jeszcze czarno-biały jak zebra na przejściu dla pieszych.
Z drugiej strony, kto powiedział, że stare koncepcje nie mogą być dobre? I rzeczywiście, na początku wszystko działa naprawdę nieźle. Akcja ściska w brzuchu jak trzeba, a fabuła – banalna, bo banalna, ale jednak – zapowiada się naprawdę ciekawie.
Nie licząc prologu (też zresztą zrobionego z werwą), całość rozpoczyna się od ataku okrutnych kolonistów na paradującą w Genewie flotę Ziemi… Spytacie, dlaczego w Genewie, a nie w Waszyngtonie, Moskwie, Kutnie lub gdziekolwiek indziej? Nie mam zielonego pojęcia. Powiem więcej – nie dbam o to. Niestety, ten rodzaj obojętności trzeba sobie wyrobić, żeby bezboleśnie przyjąć wizję przyszłości z Call of Duty: Infinite Warfare.
Starczy tej dygresji. Wróćmy do enigmatycznej Genewy i naszego bohatera, którym jest stosunkowo młody oficer powietrznej marynarki. To właśnie on wkrótce po częściowo udanej inwazji agresorów z Marsa będzie odpowiedzialny za zadanie rozprawienia się z kolonialną łobuzerią.
Nie zdradzając więcej z fabuły Call of Duty: Infinite Warfare, podsumuję tylko, że ta prosta jak kadłub gwiezdnego niszczyciela historia zaczyna się z przytupem, ale potem w dużej mierze traci impet. Choć do samego końca zdarzają się tu chwile, które robią naprawdę spore wrażenie. Co jak co, ale porywająco opowiadać o ratowaniu świata Call of Duty zawsze potrafiło.
Sir, jeśli zginiemy, to czeka nas pewna śmierć
Dla formalności zaznaczę, że powyższy tytuł nie jest cytatem z Call of Duty: Infinite Warfare. Choć, wierzcie mi, z powodzeniem mógłby się znaleźć na jego liście dialogowej. Flagowiec Activision zawsze ociekał patosem, niekoniecznie równoważonym dowcipami czy nawet zdrowym rozsądkiem, ale to, co dzieje się w najnowszej odsłonie serii, przekracza wszelkie granice.
Przypomnijcie sobie pierwszą scenę Szeregowca Ryana… Nie, nie tę na normandzkiej plaży. Pierwszą, najpierwszą. Podstarzały Tom Hanks wolnym krokiem podchodzi do pomnika poległych żołnierzy, a nad jego głową powiewa amerykańska flaga. Towarzyszy temu, rzecz jasna, odpowiednio wzniosła muzyka i kadrowanie, które samo w sobie można by bezsensownie, ale trafnie nazwać „patriotycznym”.
Już kojarzycie ten nastrój? No, to teraz sobie wyobraźcie, że w Call of Duty: Infinite Warfare połowa scen (a już zwłaszcza tych, gdzie pojawia się jakikolwiek dialog) jest równie pompatyczna. To balon, z którego bardzo chciałoby się spuścić powietrze, ale, niestety, nie schodzi ono z niego do samiutkiego końca.
Humoru prawie wcale nie uświadczymy w Call of Duty: Infinite Warfare (chyba, że koszarowy, w dodatku w wersji ugrzecznionej), a cała intryga… Ech, co tu dużo mówić! Z jednej strony jest ona banalnie prosta, a z drugiej opowiadana w sposób tak niejasny, że czasem trudno zrozumieć, w czym rzecz.
Mój ulubiony przykład to wątek z niewielkim przekaźnikiem, który musi zostać zniszczony… W każdym razie tak mi się wydawało, dopóki główny bohater nie postanowił powstrzymać jednego z drabów przed rozwaleniem tego ustrojstwa. Jednak koniec końców nadajnik zostaje uszkodzony, ale niewiele to zmienia, bo później i tak wszystko idzie zgodnie z planem.
Jasne, jasne, pewnie coś przegapiłem… Problem w tym, że w Call of Duty: Infinite Warfare zaskakująco łatwo coś przegapić. Po części winię za to sztywne i przekombinowane dialogi, które bywają tak monotonne, że trudno je z uwagą dosłuchać do końca. A swoje parę groszy dokłada też spolszczenie, które jest na zaskakująco przeciętnym poziomie.
Gdyby jednak przymknąć oko na te wszystkie mankamenty związane ze scenariuszem, to poszczególne misje zaprojektowano naprawdę ciekawie. Owszem, zdarzają im się sekwencje nieco nudnawe, ale w gruncie rzeczy, jeśli ktoś lubi konwencję Call of Duty, to powinien tu znaleźć coś w swoim guście.
W każdym razie tak się sprawy mają, jeśli chodzi o główne misje fabularne. W Call of Duty: Infinite Warfare znajdziemy także zadania poboczne. A one nie prezentują się już tak kolorowo.
Wszystkie niszczyciele są takie same
Kopalnia na asteroidzie zmierzającej ku Słońcu. W opuszczonych pomieszczeniach pracowniczych roi się od morderczych robotów, a na zewnątrz promienie słoneczne palą wszystko, co tylko znajdzie się w ich zasięgu. Oddział pod dowództwem naszego bohatera przeszukuje tę placówkę, żeby ustalić dokładne okoliczności, w jakich zginęli pracujący tam górnicy.
To bardzo ogólne streszczenie jednej z głównych misji, jakie musimy wykonać, żeby ukończyć kampanię Call of Duty: Infinite Warfare. I, wierzcie mi, ten etap, podobnie jak kilka innych, przeszedłem z zapartym tchem. Jasna sprawa, skrypt goni skrypt, a uczucie deja vu nie opuszcza nas ani na chwilę, ale umówmy się, że taka już konwencja Call of Duty. I podobnie jest z innymi etapami wiodącego wątku fabularnego.
Czas jednak, dla kontrastu, powiedzieć parę gorzkich słów o zadaniach opcjonalnych. Dzielą się one na dwa typy. Pierwsze z nich to bitwy kosmiczne, podczas których zasiadamy za sterami naszego gwiezdnego myśliwca. Natomiast drugie z misji pobocznych to klasyczne „piesze” strzelaniny.
I o ile te pierwsze wypadają całkiem nieźle (pomijając jeden poważny mankament, o którym więcej za chwilę), o tyle te drugie już nie. Niemal wszystkie „piesze” etapy poboczne polegają na wdarciu się na pokład kolonialnego statku, świśnięciu z niego tego czy innego gadżetu i ewakuowaniu się.
Samo w sobie nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt, że każdy z tych kosmicznych frachtowców jest zbudowany na tym samym planie. Czytaj: jedną mapę wykorzystano do przygotowania wszystkich tych misji. A nawet jeżeli nie jest to dokładnie ta sama mapa z delikatnymi przeróbkami, to jest to kilka łudząco do siebie podobnych lokacji. Do tego stopnia, że można je wziąć za jedno i to samo miejsce.
Po co więc było twórcom sztucznie mnożyć te misje poboczne? Zapewne po to, żeby zamaskować liczbę zadań głównych, które można z zapasem zmieścić na palcach obu rąk.
Jak widać, w świecie Call of Duty: Infinite Warfare Pluton wciąż jeszcze jest planetą. Tak, tak, a statki kosmiczne eksplodują w próżni. Innymi słowy, panuje tu pewien szczególny realizm, który można nazwać też umownym. Można jeszcze inaczej, ale zatrzymajmy się przy tych eufemizmach