Escape from Tarkov to symulator przetrwania dla prawdziwych twardzieli. Ta gra daje jasny cel, ale też stara się jak może, żeby gracze go nie osiągnęli.
- doskonały klimat,; - gra, która nagradza cierpliwość i zmysł taktyczny,; - świetna oprawa audiowizualna,; - bardzo dobrze odwzorowana broń i wyposażenie,; - wysoki realizm, który nie męczy gracza,; - umiejętnie wplecione elementy rozwoju postaci.
Minusy- liczne niedoróbki jak na wersję beta przystało,; - kontrowersyjna kwestia ubezpieczania sprzętu,; - póki co brak systemu karmy,; - nieuniknione „kampienie” w istotnych punktach mapy.
Wydawaniu gier na zasadzie wczesnego dostępu nieodłącznie towarzyszy duża doza kontrowersji. Zdarzają się absolutne hity, jak sieciowe Playerunknown’s Battlegrounds, ale i wlekące się bez jasnego celu produkcje, z DayZ na czele. Pośrednią odpowiedzią na takie „falstarty” może być Escape from Tarkov, które już w wersji beta dało mi to, co inni tylko obiecywali.
Równocześnie jednak, ten nadchodzący wielkimi krokami realistyczny symulator przetrwania może budzić sporo obaw. Jest to strach o zły finalny kształt gry po dodaniu rzeczy, których bardzo wyraźnie tu brakuje. Nie uprzedzajmy jednak faktów i skupmy się na tym, co dobrego Escape from Tarkov ma do zaoferowania już teraz. A jest tego całkiem sporo.
Escape from Tarkov czyli strzelanie, by uciec od przemocy
Przepraszam scenarzystów, ale kompletnie nie kupuję fabuły Escape from Tarkov. To, czym jestem częstowany na początku przygody, jest po prostu tanim pretekstem do strzelania w drodze z punktu A do punktu B. Na wstępie dowiedziałem się tyle, że mogę na stałe opowiedzieć się po stronie sił BEAR lub USEC. To takie „prawie, że mądrze” brzmiące nazwy, z których jedna oznacza „rosyjskich misiów-wojaków”, a druga „brzydkie, zachodnie korporacje”.
Siły te walczą ze sobą w ramach wybuchającego właśnie konfliktu ekonomicznego, a miejscem starć jest – jak łatwo się domyślić – miasto Tarkov. My natomiast, jako gracze, chcemy za wszelką cenę wydostać się z na w pół wyludnionego obszaru, każdorazowo przedzierając się między opuszczonymi budynkami, wprost do prowizorycznego miejsca ewakuacji.
Od razu nasuwa się jedno, istotne pytanie – po co mam uciekać, skoro w teorii jestem członkiem zbrojnej grupy? Poza tym, jeśli zależy mi na wydostaniu się ze strefy działań wojennych, to dlaczego muszę się maksymalnie dozbroić, a nie chwytam w rękę białą flagę i z nią nie biegnę między gruzami?
I czemu wszyscy źli chcą mnie dopaść? Snake Plissken uciekał z Nowego Jorku (i potem z LA) dlatego, że zaszedł niewłaściwym ludziom za skórę. A gracze? Czmychają z Tarkova z bliżej nieznanego powodu, w sposób, który też nie jest do końca uzasadniony.
Mocne przywitanie serią przez plecy
Szybko dałem sobie jednak spokój z analizowaniem miałkiej fabuły. Moje oczy otworzyły się szerzej, gdy zobaczyłem, że konto gry udostępnione na potrzeby recenzji jest już na starcie wypakowane fantastycznym sprzętem militarnym. Od razu przypomniały mi się czasy Jagged Alliance 2, w którym kolekcjonowałem kolejne karabiny, kamizelki, baterie i akcesoria, składając z nich idealnie wyważone wyposażenie najemnika.
W Escape from Tarkov sporo czasu można spędzić właśnie na przeglądaniu i dopieszczaniu sprzętu. Do większości broni możemy zamontować odmienne kolby, tłumiki, lunety i wiele innych elementów, których wpływ jest nie tylko widoczny, ale i rzeczywiście odczuwalny.
Grzebanie w „szpeju” daje naprawdę sporą satysfakcję. Jeśli do tego jeszcze interesujesz się militariami lub choćby ASG, możesz śmiało podnieść moją prywatną, wstępną ocenę gry przynajmniej o jedno „oczko”.
Gdy skończyłem już zbierać szczękę z ziemi po ujrzeniu pełnego, dostępnego arsenału, wyposażyłem swoją postać w dwa najlepsze karabiny i broń boczną. To był błąd. W Escape from Tarkov trzeba najpierw kilkukrotnie zginąć, żeby później w pełni świadomie wystawiać się na pastwę losu i przeciwników z drogim, potężnym sprzętem.
Mówiąc metaforycznie, moja przygoda zaczęła się bowiem delikatnym wchodzeniem pod górkę, by tuż przy osiąganiu jej szczytu runąć w przepaść. Upadek nie spowodował nagłej śmierci, ale złamanie kończyn i wstrząs mózgu już tak. Przełożę to teraz na realia samej gry: otóż Escape from Tarkov to pozycja dla prawdziwych twardzieli i raczej miłośników serii ArmA niż Call of Duty.
Dostarczony mi z kopią gry poradnik radził: „na początek wybierz tryb walki z przeciwnikiem komputerowym”. Nikt jednak nie powiedział mi, że sztuczna inteligencja będzie uciekać, zachodzić mnie od tyłu, skradać się i ukrywać przez długi czas, tylko po to by wykorzystać chwilę mojej nieuwagi i posłać mi krótką serię z AKS-74U.
Realizm dał mi się we znaki w kilku miejscach. Po pierwsze – jestem typem „RPG-owego zbieracza”. W Escape from Tarkov każdy pokonany przeciwnik po śmierci ma przy sobie wyposażenie, z pomocą którego z nami walczył. Nasza postać nie jest jednak superbohaterem, więc nie da rady ograbić każdego NPCa z jego sprzętu. To jeden z powodów, dla których do walki warto zabrać niewielką ilość żelastwa i dozbroić się po drodze.
Po drugie, gdy już opanowałem podstawowe schematy, poruszałem się w kucki od krzaka do krzaka, wciąż nie mogłem uniknąć sporadycznych trafień. Mimo tego, że korzystałem z poradnika, który jasno wskazał mi drogę do celu, zanim do niego doszedłem miałem złamaną nogę, po tym jak kość zmiażdżył mi pojedynczy pocisk. Sprawiło to, że nie mogłem biec sprintem, ani skakać.
Wiecie co? To było jeszcze nic, bowiem w większość miejsc dochodziłem po prostu dookoła, zamiast wdrapując się po rozrzuconym gruzie. Gra jednak wymierzyła mi potężny cios, gdy zarobiłem kulkę prosto w hełm. Przed misją wybrałem najlepszy model pancerza, jaki był dostępny. Wychowany na „niedzielnych” FPSach, byłem przekonany, że nic mi nie grozi.
I po części miałem rację – nie zginąłem. Ale w rogu ekranu, obok informacji o złamaniu kończyny, pojawił się kwadracik sygnalizujący wstrząs mózgu. Już do końca misji obraz był zamazany, a ja odczuwałem potężne zawroty głowy, przez co skuteczne wymierzenie w przeciwnika graniczyło z cudem. Skutek tego taki, że pojawiających się gdzieniegdzie wrogów nie tyle zabijałem, co odstraszałem serią „na oślep”, byle tylko dojść do celu, zanim któryś z nich pośle mnie do piachu. I wbrew pozorom, takie utrudnienia tylko cieszą, ale o tym więcej na następnej stronie.