W oczekiwaniu na piąty sezon „Gry o Tron” możemy pozwolić sobie na szybką wycieczkę do Westeros w drugim epizodzie gry. A dzieje się tu sporo, choć chaotycznie.
Od razu chcę zaznaczyć, że nie sposób jest recenzować drugi odcinek serii bez powstrzymania się od jakichkolwiek spoilerów związanych z premierową odsłoną, czyli „Iron from Ice”. Tak więc, drogi graczu, jeśli nie rozpocząłeś jeszcze swojej przygody z Forresterami (i to nie tymi z „Mody na Sukces”), wracaj jak najszybciej do steama lub konsoli i nadrabiaj pierwszy odcinek! Witaj przygodo, tylko nie zabij nas tak szybko, jak poprzednim razem!
Po tłukącym wałkiem po głowie zakończeniu „Iron from Ice” rozstaliśmy się z bohaterami na ponad dwa długie miesiące. Przez ten czas twórcy przygotowali jednak dla nas kolejną bombę emocjonalną. W Ironrath robi się gorąco, wojska Whitehillów wszędzie się panoszą, a przywódca straży Forresterów żre się z kasztelanem o każdą dziurę w dywanie. Jednak siedziba władców lasu nie zostaje bez lorda na długo, pojawia się kolejny grywalny bohater, którego raczej się nie spodziewaliśmy ujrzeć inaczej niż na łamach nekrologów w miejscowej gazecie...
Mira Forrester musi zmierzyć się z szybkim dorastaniem, kiedy dochodzi do wybierania między wiernością rodzinie, a lojalnością wobec przyszłej królowej. Mało tego, niczym zaprawiona w boju agentka Sansa Stark zaczyna uczestniczyć w królewskich intrygach, spiskuje z karłami, a nawet sięga po karafkę wina, by walnąć z gwinta czerwone arborskie. Drugi ze znanych już nam bohaterów, Gared Tuttle, wydaje się być w najlepszej sytuacji. Po zaciągnięciu się do Nocnej Straży jego jedynym zajęciem jest pilnować, czy nie wspina się na wielką lodową ścianę banda dzikusów, a przy okazji niczym licealistka uczestniczy w codziennych przepychankach słownych między wronami. (Max z „Life is Strange”, is that you?!) Ale na poważnie – wątek z Garedem wydał mi się najprzyjemniejszy, pozbawiony tego patosu ratowania świata (rodziny). Ot, taki drugi Jon Snow, który jednak coś tam wie.
Drugi odcinek wirtualnej Gry o tron jest tak samo brzydki jak pierwszy. Gdzieniegdzie widziałam też gryzące się ze sobą tekstury. Jak już wspominałam przy okazji recenzji pierwszego epizodu – komiksowe zarysy i charakterystyczna kreska sprawdziłyby się zdecydowanie lepiej. Zważywszy na fakt, że gra została wydana na PS4, to chyba nie do końca wygląda jak tytuł „next-genowy”. Z drugiej strony, gdyby Telltale nagle zdecydowało się w samym środku serii na zmianę stylu graficznego, mogłaby wyjść taka sieczka jak zrobienie z „Dragon Age” gry singleplayer MMO z możliwością skakania. Graficznie nadrabiają całość pojawiające się sporadycznie malowane krajobrazy, pozbawione modeli ludzkich i możliwości interakcji. Scena otwierająca odcinek, przedstawiająca widok na Yunkai, wygląda przebajecznie. Nic tylko wrzucić na tapetę. Ale modele postaci nadal mają włosy z plasteliny i nadmiernie ekspresywną mimikę – jeszcze nie widziałam nikogo, komu by brwi podjeżdżały do samego czoła w trakcie mówienia, ale jak widać w Westeros to dość częsta przypadłość.
Mam niestety wrażenie, że koncepcja Telltale na nową opowieść w uniwersum „Gry o tron” wyczerpała się po pierwszym odcinku. Oczywiście znajdą się ci, dla których żółwie tempo akcji tworzy klimat, bo – podobnie jak w książce czy serialu – chodzi o mnogość i złożoność charakterów. Ale chyba już tego nie kupuję, pomimo całej mojej szaleńczej miłości do świata stworzonego przez pana Martina. Fabułę drugiego odcinka można zamknąć w czterech zdaniach – po jednym dla każdego z bohaterów, w których się wcielamy. To nie wróży dobrze tytułowi opartym przede wszystkim na opowiadaniu historii. Oczywiście dzieje się sporo, sami Forresterowie za chwilę dostaną nerwicy, a ich sytuacja z dnia na dzień jest coraz gorsza. Mało tego – ich problemy wydają się wyrastać jak grzyby po deszczu. A jednak mimo wszystko nie opuszczało mnie tu poczucie niedosytu. Ze wszystkich dostępnych bohaterów sensowny wydaje mi się jeden, pozostali są męczący, robią kwaśne miny i przypominają mi lekcje polskiego o martyrologii narodu. W dodatku samego grania jest jak na lekarstwo – jeśli rola gracza ogranicza się tylko i wyłącznie do przejścia pięciu metrów w linii prostej bądź podniesienia beczki ze smołą, to już wolę zagadki w stylu „wyjmij kaczkę z kanału za pomocą gumowej rękawiczki i plastra”. Owszem, tu i ówdzie zdarzy się minigierka w postaci potyczki lub trafienia kubkiem w kubek, ale to chyba trochę za mało. Na obronę mogę dodać, że tym razem dokonywane przez gracza wybory rzeczywiście wydają się mieć sens i dalsze konsekwencje i sprowadzają się do czegoś więcej niż zwykłej gadaniny.
Szczerze liczę na to, że w trzecim odcinku wreszcie zacznie się właściwa „Gra o tron”, bez tego zbędnego patosu i kręcenia nosem i z większą swobodą dla samego gracza. Potrzebuję zdecydowanie więcej fabuły, więcej wydarzeń dziejących się w jednym miejscu – szybkie przeskoki z Królewskiej Przystani do Ironrath, stamdąd do Essos, a potem szybka dostawa pizzy na Mur wydaje się szarpać fabułę i nieco pozbawia odcinek treści. Bo dzieje sporo – w trakcie odcinka umiera co najmniej dwudziestka ludzi, reszta zostaje pobita, a gdzieś w tle jest wesele i pogrzeb. Ale przez to pocharatanie odcinka na mniejsze cząstki wszystkie wydarzenia gdzieś uciekają, a gracz zostaje z pustką w głowie i poczuciem straconych dwóch godzin. Zdaję sobie sprawę z tego, że gra powiela schemat perspektywiczny wprowadzony w książkowym pierwowzorze, niemniej jednak w kolejnych rozdziałach u Martina COŚ SIĘ DZIAŁO, a tutaj mamy noszenie beczki ze smołą. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – przed nami jeszcze całe cztery odcinki, może wreszcie nadejdzie ta zima!
Ocena | |
Grafika: | zadowalający plus |
Dźwięk: | dobry |
Grywalność: | zadowalający |
Ocena ogólna: |
Komentarze
7