W zamkniętej becie Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands nie brakło zaskoczeń. Trochę w niej Drużyny A, trochę Narcos, a tu i tam pobrzmiewa latynoska telenowela.
- klimat narkotykowej Ameryki Łacińskiej,; - olbrzymi, otwarty świat,; - wiele sposobów na przejście tych samych misji,; - sieciowa współpraca w oddziale daje mnóstwo satysfakcji,; - możliwość rozwoju zdolności postaci i modyfikacji broni,; - ogrom sekretów, umiejętności i zadań pobocznych.
Minusy- pretekstowa fabuła,; - niektóre misje i lokacje bywają mocno powtarzalne,; - tryb dla pojedynczego gracza nie każdemu przypadnie do gustu,; - ułomna sztuczna inteligencja (zwłaszcza w rozgrywce jednoosobowej),; - sporo błędów i niedoróbek.
Dwie twarze Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands
Pamiętam, kiedy na E3 2015 pokazano pierwszy zwiastun Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands. To było coś! Otwarty świat Ameryki Łacińskiej, narkotykowa wojna na ogromną skalę, możliwość infiltracji karteli ramię w ramię ze znajomymi. Niejeden zaczął przebierać nogami w zniecierpliwieniu. Nie będę ukrywał – ja także.
Od tamtego czasu wiele się jednak zmieniło. Ukazały się kolejne zapowiedzi i fragmenty rozgrywki, a magia tego tytułu zaczęła w moich oczach tracić na mocy. Do tego narastały we mnie wątpliwości, czym tak naprawdę jest Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands.
W końcu nadszedł jednak ten moment, kiedy mogłem zasiąść do zamkniętej bety i przekonać się na własnej skórze, jak się wlatuje śmigłowcem w siedzibę narkotykowego barona albo ucieka traktorem przez boliwijskie pola. Ta rozgrywka posiada co najmniej dwa oblicza i zdecydowanie najjaśniej błyszczy to wieloosobowe.
Chodźmy, bo towar stygnie
Lubię samotną przygodę. Mówię krótko i wprost. Dlatego Wiedźmin 3 pochłonął mnie bez reszty, a do Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands w pierwszej kolejności zasiadłem w pojedynkę. Wraz ze sztucznie inteligentną drużyną botów ruszyłem na spotkanie śmierci w krainie kolorowych Madonn i tatuowanych cyngli.
Żeby nie streszczać wszystkich naszych perypetii, przytoczę tylko jedno z zadań. Baza wojskowa, wieże ze snajperami, jakiś nadrzeczny port, a w środku pan oficer, z którego trzeba wydusić parę informacji. Innymi słowy – klasyka gatunku.
Postanowiłem uderzyć w środku dnia, bo któż by się spodziewał ataku o tak niedogodnej ku temu porze? Z pobliskiego wzgórza zdjąłem snajperów obserwujących teren, a następnie samotnie wśliznąłem się do siedziby boliwijskiego dowódcy.
Wszystko szło zaskakująco łatwo, ale na wszelki wypadek wydałem rozkaz mojej drużynie, żeby też weszła na teren bazy. Sama z siebie nie wpadła na ten pomysł, a jedynie rozstawiła się na mniej lub bardziej strategicznych pozycjach.
Zanim moi kompani wyszli z lasu i przeleźli przez mur otaczający teren, ja pochwyciłem namierzonego oficera, przystawiłem mu pistolet do skroni i... w tym momencie ziemia zatrzęsła się od eksplozji, a w powietrzu zaświszczało od pocisków.
Jak się okazało, moi towarzysze broni rozkaz wejścia na teren bazy odczytali jako polecenie rozwalenia w drobny mak całej jednostki wojskowej. Nawet nie miałbym im tego za złe, gdyby odnieśli sukces. Ale tak się nie stało. Popadali jak muchy.
Zdołałem jeszcze dokończyć przesłuchanie, zanim pretorianie lokalnego el comendante nie posłali mnie do piachu. Chwilę później zmartwychwstałem tuż za murami bazy z powiadomieniem na ekranie o wykonanym zadaniu.
No, cóż... Nie wypadło to najlepiej. Podobnie zresztą, jak reszta moich jednoosobowych przygód w becie Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands. Na szczęście na tym nie poprzestałem i zwerbowałem parę osób do rozgrywki sieciowej.
Dopiero w trybie wieloosobowym świat narkotykowej Boliwii stał się równie zakręcony jak zrodzone przejęzyczeniem pewnego polityka mityczne San Escobar.
Helikopter w wodzie
Powtórka z rozrywki. Ta sama baza, ten sam oficer do przesłuchania... ale zupełnie inny skład. Zamiast ekipy botów, faceci z krwi i kości. Zmieniła się także godzina. Tym razem nie będziemy szturmować bazy za dnia, ale uderzymy w środku nocy. W dodatku w deszczu.
Pojawiły się więc olbrzymie reflektory, które omiatały światłem teren dookoła murów. W związku z tym nie rozpoczęliśmy, tak jak zrobiłem to poprzednio, od likwidacji snajperów na wieżach, a zamiast tego ruszyliśmy w stronę bramy przy nadrzecznej przystani.
Slalomem wyminęliśmy wędrujące promienie reflektorów i weszliśmy na teren bazy. Założyliśmy noktowizory, żeby precyzyjnie likwidować patrole ogniem z karabinów maszynowych zaopatrzonych w tłumiki. Wszystko po cichu, z pełną dokładnością.
W każdym razie do czasu, bo ktoś zauważył ślady naszej morderczej działalności i w stronę nadrzecznego przejścia ruszyły siły wsparcia. Wraz z drugim członkiem naszego oddziału zostałem przy bramie odpierając nadciągające posiłki, a pozostała część składu udała się pojmać oficera i oczyścić teren wokół helikoptera, który miał nam posłużyć do ucieczki.
Nadciągający żołnierze ginęli od serii z naszych karabinów (teraz już pozbawionych tłumików, żeby zwiększyć ich siłę rażenia), ale ponieważ wrogów namnożyło się, jak czekoladowych Mikołajów na Boże Narodzenie, trzeba było wziąć nogi za pas.
Przedarliśmy się do helikoptera, skąd prowadziliśmy dalszy ostrzał. Musieliśmy już tylko zaczekać, aż nasz kolega rozprawi się z oficerem. I faktycznie długo to nie trwało. Pojawił się na płycie lotniska, trzymając przed sobą pojmanego wojskowego, jak żywą tarczę. Przesłuchiwał go wśród warkotu helikopterowych wirników i szumu ulewy.
Po skończonej robocie wskoczyliśmy do śmigłowca i tyle nas widzieli!... Nie, niestety, tak nie było. Rzeczywiście poderwaliśmy maszynę z asfaltowego lądowiska i wylecieliśmy poza obszar bazy, ale nie aż tak daleko, jak chcieliśmy. W burtę pojazdu coś walnęło. Pilot ledwo zapanował nad maszyną, która gruchnęła o drzewa i w opłakanym stanie siadła na asfaltowej szosie.
Na horyzoncie zaczęło świtać, a na wijącej się między wzgórzami szosie pojawiły się samochody boliwijskich najemników. Ten kawałek błyszczącego od deszczu asfaltu miał się stać naszym Alamo. Zebraliśmy się wokół wraku śmigłowca i zarepetowaliśmy spluwy.
Wystrzeliły pociski, posypały się granaty, wyleciały w powietrze auta. Było krwawo, ciężko i... fantastycznie! Inaczej nie potrafię ująć tego doświadczenia, jakie daje wykonywanie misji w trybie wieloosobowym w Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands.
Wprawdzie przeważnie bliżej im do króciutkich misji z GTA Online, niż do taktycznych szachów w stylu Hitmana (w każdym razie takie były zadania dostępne w becie), ale w niczym nie przeszkadza to dobrej zabawie.
Czasem zawodzi też czynnik ludzki i zamiast w składzie doborowych komandosów lądujemy w ekipie głupawych jajcarzy, ale raz, że trudno czynić z tego zarzut twórcom gry, a dwa, że i wtedy może być całkiem zabawnie. Choć raczej w stylu absurdalnej brazylijskiej telenoweli, a nie rasowego kina akcji.
Tak czy inaczej, otwarty świat Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands jest niezwykle atrakcyjny i nie mogłem się z niego wydostać jeszcze przez wiele godzin po tym, jak wraz z moją ekipą przetrwaliśmy strzelaninę na górskiej szosie.
Potem spotkało nas jeszcze wiele przygód, dla których brakuje miejsca na kartach tego tekstu, ale w skrócie zaznaczę, że brały w nich udział traktory, drony, krowy, lokalni rebelianci (których możemy wykorzystywać jako wsparcie dla naszego oddziału), dwójka psychopatów i strzeżony konwój.
To wszystko, rzecz jasna, na dostępnym w becie terenie, który jest naprawdę olbrzymi. Pewnie dałoby się go porównać z wiedźmińskim Novigradem połączonym z Velen, ale dla odmiany, wydał mi się on znacznie bardziej pusty. Kiedy tylko zerkałem na jego mapę, zastanawiałem się, czy twórcy naszpikują go jeszcze punktami zadań czy może...
Tak, tak, to jeszcze nie wszystko. Olbrzymi świat bety to zaledwie jedna z kilkunastu prowincji (podobnych rozmiarów), jakie będą dostępne w pełnej wersji gry. Co tu dużo mówić – wiele jeszcze w tej wirtualnej Boliwii może się pojawić.
Osobiście liczę na to, że znajdę w niej także odmienne krajobrazy od bardzo malowniczych, ale na dłuższą metę jednak trochę monotonnych, wzgórz podzielonych granicami uprawnych działek. Może jakieś większe miasto? Może coś innego?
Ja nie wiem, co Boliwia ma jeszcze do zaoferowania, ale wierzę, że twórcy Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands zrobili porządny research. Zwłaszcza, że już teraz ich cyfrowa replika tego kraju prezentuje się bardzo ciekawie.
Rozbrój sobie kartel
Do końca nie wiedziałem, czym będzie Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands. Klimat rodem z Narcos – to wiadomo, otwarty świat – jasna sprawa, arsenał do personalizacji – tego braknąć nie może... Ale co poza tym?
Teraz, po czasie spędzonym w zamkniętej becie, pojąłem już, że znajdę tu zarówno coś z innych tytułów firmowanych nazwiskiem Toma Clancy'ego, jak i coś z Far Cry'a, trochę z Just Cause wraz z garścią elementów z GTA Online.
Mimo, że pewnie twórcy Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands jeszcze niejednym nas zaskoczą w dniu premiery gry, to już teraz ta mieszanka daje niezłego kopa i uzależnia bez reszty. A przecież na razie dostaliśmy tylko jej niewielką dawkę. Czyżby cała porcja miała nas przyprawić o kompletny odlot?
Okiem Gamingowego Menela
Maciej Piotrowski
Po delikatnym zawodzie z Tom Clancy’s The Division pomysł Wildlands nie wydawał mi się jakoś szczególnie porywający. Ot, Ghost Recon: Future Soldier w bardziej otwartym świecie i z większym naciskiem na tryb wieloosobowy. Zapewne też pełen zrzynek z The Division, bo przecież oba tytuły nie dzieli przesadnie wielka przepaść. No i cóż, beta pokazała mi dobitnie jak bardzo się myliłem. Wildlands okazał się nader smakowitym kąskiem. Elementy wspomnianego Future Soldier podlano tu olbrzymim, otwartym światem, dodano do tego garść rodzynków rodem z takich tuzów jak GTA Online czy Just Cause 3 i podlano sosem z ciekawego systemu rozwoju postaci. Wszystko to sprawia, że chce się w to grać, szczególnie jeśli u naszego boku znajdują się równie pozytywnie nakręceni gracze co my (a nie banda kretynów, co też czasami się zdarza). Satysfakcja z idealnie przeprowadzonej akcji, w której jeden zapewnia wsparcie z powietrza, drugi kryje ogniem snajperskim szturmującą drużynę, jest wprost niesamowita. Co prawda w becie jest jeszcze pełno przeróżnych bugów (pokroju jadącego na motorze naszego kompana, który wciąż trzyma przed sobą wroga niczym tarcze), ale mam nadzieje, że wszystko to do dnia premiery da się jeszcze naprawić. Mocno trzymam za to kciuki.Moja wstępna ocena: 4,3/5
Ocena wstępna:
- klimat narkotykowej Ameryki Łacińskiej
- olbrzymi, otwarty świat
- proste, ale porywające misje
- sieciowa współpraca w oddziale daje mnóstwo satysfakcji
- ogrom możliwości i zadań pobocznych
- misje bywają nieco powtarzalne
- tryb dla pojedynczego gracza słabo wypada w porównaniu z zabawą dla wielu graczy
- ułomna sztuczna inteligencja (zwłaszcza w rozgrywce jednoosobowej)
Komentarze
31A to poruszanie się pojazdami. Wchodzisz do byle jakiego auta i walisz na przełaj, niczym się nie przejmując obojętnie w jakim terenie.
Ja podziękuje. Kupie za grosze za kilka miesięcy.
Sygnowane jego nazwiskiem, tylko i wyłącznie.
Gram może i fajna ale nie powinaa być nazywana GR
Gram może i fajna ale nie powinaa być nazywana GR
Do Autora tekstu:
Rozumiem, że niektóre gry posiadają tryb single player, ale w takiej grze tworzonej pod coopa narzekać, że boty są słabe? Może jeszcze w recenzji CS:GO napisałbyś, że granie z botami jest słabe i nijak się ma do multiplayera?
No i jeszcze jedno odnośnie sondy... Toma Clancy'ego. I nie spod znaku tylko sygnowanej nazwiskiem Toma Clancy'ego.