Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi można pokochać albo znienawidzić. Emocjonalne półtony nie pasują do części VIII, która wywraca odległą galaktykę na lewą stronę.
I have a bad feeling about this...
Kiedyś życie było prostsze. W każdym razie, kiedy w grę wchodziły Gwiezdne Wojny. Człowiek szedł na taki Atak Klonów czy inną Zemstę Sithów i niczym się nie martwił. Koncepcja Lucasa była jasna jak miecz świetlny i wiadomo było z góry, czym się to wszystko skończy. A teraz... O, słodki Disneyu! Tam Przebudzenie Mocy, tu Łotr 1, nawet Star Wars: Battlefront II snuje własną opowieść z odległej galaktyki.
Krótko mówiąc, fani gwiezdnej sagi już chyba na dobre stracili pewny grunt pod nogami. Przynajmniej raz w roku spece od Myszki Miki i Piratów z Karaibów serwują kolejny nieprzewidywalny eksperyment, który może równie dobrze zaowocować spektakularnym sukcesem, jak i okazać się kompletnym fiaskiem.
Co gorsza, nawet kiedy uda się usatysfakcjonować widzów, to przecież nie każdego z nich i na pewno nie w równym stopniu. To impas, o którym przekonało się na własnej skórze Przebudzenie Mocy. Najbardziej ortodoksyjni fani Gwiezdnych Wojen byli oburzeni filmem Abramsa, za to sentymentalnym wielbicielom „nowej przygody” łezka zachwytu zakręciła się w oku.
W obliczu tych kontrowersji trudno było mi ze stoickim spokojem udać się na seans części VIII. Najbardziej obawiałem się tego, że wzorem poprzedniczki Ostatni Jedi zafundują mi powtórkę z Imperium Kontratakuje.
I, rzeczywiście, kultowe żółte napisy obwieściły na wstępie, że oto po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci (dla niepoznaki nazwanej Starkillerem) Imperium (przemianowane na Najwyższy Porządek) odkryło bazę Rebeliantów (a więc Ruchu Oporu) na Hoth (czyli w tym przypadku na zupełnie innej planecie, niż Hoth).
Załamałem ręce, westchnąłem ciężko i... Prędko przekonałem się, że padłem ofiarą jednej z wielu pułapek zastawionych na mnie przez twórcę drugiej części nowej trylogii. Oj, nieładnie tak grać na nosie, panie Rian Johnson! Nieładnie!
Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi nie kontratakują
Niektóre z motywów Imperium Kontratakuje faktycznie przewijają się przez Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi, ale to raczej zmyślna wariacja na temat klasyka, aniżeli dosłowna kalka, jaką Przebudzenie Mocy popełniło względem Nowej Nadziei. Mało tego! Część VIII nieprzerwanie bawi się w kotka i myszkę z fanami serii maszynowo zasypując widza zwrotami akcji.
Za każdym razem, kiedy wydawało mi się już, że historię zdominował znany z poprzednich części schemat, Rian Johnson nie tyle wykonywał fabularną roszadę, co wywracał szachownicę do góry nogami i wyciągał zza pazuchy talię kart. Nie tylko miałem trudność w przewidywaniu, jak potoczy się obmyślona przez niego partia, ale tajemnicą były dla mnie nawet reguły, którym została podporządkowana.
W szkoleniu Rey chciałem już odnaleźć kopię treningu Luke'a, ale wtedy pokazano mi, że to raczej jego negatyw. Kiedy zdawało mi się, że odgadłem wreszcie tożsamość rodziców dziewczyny z Jakku, po raz kolejny dostałem po głowie. Moje przewidywania dotyczące przyszłości Snoke'a i Najwyższego Porządku też okazały się kompletnie chybione.
Wreszcie przestałem nawet szukać w Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi motywów z Imperium Kontratakuje, Powrotu Jedi czy którejkolwiek innej części gwiezdnej sagi i najzwyczajniej w świecie z dziecięcą ciekawością śledziłem dalszy rozwój wypadków.
No tak, ale ten wysyp zwrotów akcji ma też swoją ciemną stronę. Pomijam już, że czasami jest ich po prostu zbyt wiele. To drobiazg w porównaniu z faktem, że dla zadziwienia widza wymyśla się zupełnie nowe sposoby na używanie Mocy, obala się najbardziej obiecujące fanowskie teorie, a czasami stosuje ciosy poniżej pasa.
Nawet ja, choć nie zaliczam się do gwiezdnowojennych „ortodoksów”, niekiedy krzywiłem się na pół rozczarowany, na pół zmieszany, kiedy na ekranie pojawiały się sceny, jakich po Gwiezdnych Wojnach w życiu bym się nie spodziewał. Innymi słowy, część VIII testuje otwartość na nowe, nierzadko surrealistyczne pomysły, bardziej, niż którakolwiek z jej poprzedniczek.
Pan raczy żartować, panie Johnson!
Johnson nie tylko kpi z konwencji i oczekiwań widzów. Czasami po prostu kpi. Tak w ogóle. Starczy wspomnieć, że otwierająca film konfrontacja, która pozornie ocieka patosem, jakiego nie powstydziłby się Łotr 1, natychmiast zostaje rozładowana dowcipem.
Mało tego! Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi tak często sięgają po humor (raz gorszy, raz lepszy), że niekiedy wydawało mi się, że to już nie gwiezdna saga, ale jej parodia. Autoironia świetnie zresztą współgra z pełnym zwrotów akcji przełamywaniem konwencji i co więcej, wcale nie przeszkadza w budowaniu napięcia, a nawet chwytaniu za serce całkiem wzruszającymi scenami.
Trzeba jednak we wszystkim znać umiar, a z tym w przypadku filmu Johnsona bywa różnie. Niekiedy jeden żart goni kolejny w takim tempie, że pointa żadnego z nich nie zdąży dobrze wybrzmieć. Znowuż innym razem scenarzyści Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi uciekają się do gagów, które mogą rozbawić co najwyżej uczniaka z podstawówki.
Zniechęcać może też nie lada epidemia „słodziaków”, a więc nowoczesnych odpowiedników Ewoków z Powrotu Jedi. Raz są to wkurzające Chewbaccę „pingwinopodobne” nieloty, a kiedy indziej pokryte kryształami soli liski, bądź też galopujące po torach wyścigowych „koto-konie”. Co tu dużo mówić... Najwyraźniej Disney w te Święta stawia na maskotki.
Spuszczę więc zasłonę milczenia na stwory, które czasem urzekają, ale w nadmiarze zdecydowanie psują mroczny klimat, który był jednym z fundamentalnych założeń części VIII. Zamiast tego, dla poprawy nastroju, pozwolę sobie na osobisty wtręt.
Otóż, wiele z żartów (niekoniecznie z maskotkami w roli głównej) naprawdę mi zaimponowało. I nie mówię tylko o chwytliwych „onelinerach” w stylu Hana Solo, ale też złożonych konstrukcjach na miarę wysublimowanych komedii. Dajmy na to, jeszcze długo po seansie chichotałem się w duchu na wspomnienie sekwencji, w której Finn postanawia znaleźć arcymistrza kodowania, a konkretnie finału tych poszukiwań.
Właśnie, a skoro już o Finnie mowa, wiadomo wszem i wobec, że nie ma Gwiezdnych Wojen bez bohaterów, którzy budzą najróżniejsze emocje, ale na pewno nie są widzowi obojętni. Nie brakuje ich też w części VIII, choć paradoksalnie niekoniecznie trzeba liczyć to na plus filmowi Johnsona.