Chyba nikt nie wątpił w to, że Microsoft zakończy ten rok z przytupem. Halo Infinite to przecież jedna z najbardziej oczekiwanych gier, która jednak miała pojawić się wraz z premierą Xbox Series X. Warto było czekać na nią tak długo? Oj, tak. Nie wszyscy jednak będą zadowoleni.
Nie wiem, czy pamiętacie, ale pierwsza część Halo, zatytułowana Halo: Combat Evolve pojawiła się 15 listopada 2001 roku jako „ekskluziw” na pierwszego Xboxa. Ja pamiętam. Ba, wciąż mam pudełkową wersję tej gry na PC, mimo że od jej premiery minęło już 17 lat. Co tu dużo pisać, Halo zdołało złotymi zgłoskami zapisać się na kartach historii elektronicznej rozrywki. Ale nie tylko tym, że pokazało, że strzelanki FPS też świetnie sprawdzają się na konsolach. Tytuł ten przyniósł bowiem niemałą rewolucję w swoim gatunku. Oj, swego czasu potrafił on zrobić piorunujące wrażenie – ten niesamowity świat, lokacje i wcale nie tacy głupi przeciwnicy.
I choć z czasem kolejne części tej serii utraciły sporo z tego dawnego kolorytu, to jednak fanów Master Chiefa jakoś nie ubywało. Ot, magia intrygującego uniwersum… i niezłego trybu wieloosobowego. Co by nie mówić, to właśnie multik jest motorem napędowym niesłabnącej popularności Halo. No bo czy ktoś pamięta jeszcze o co dokładnie chodziło w części fabularnej tej serii? Oczywiście, wyłączając fanów, bo oni mogliby pewnie wyrecytować fabułę zaraz przebudzeniu.
Przypuszczam, że Microsoft też dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Stąd pewnie decyzja by wydzielić część multi najnowszego Halo Infinite i udostępnić ją dużo wcześniej wszystkim chętnym. I to za darmo. Mnie jednak zawsze w strzelankach FPS bardziej ciągnęło do kampanii dla jednego gracza. Ot, takie przyzwyczajenie ze starych, dobrych, przygodówkowych czasów. Pewnie dlatego czekałem na tę pozostałą część Halo Infinite z wypiekami na twarzy. Chciałem świetnej, wciągającej przygody… i w zasadzie ją dostałem, choć, nie oszukujmy się, mogło być lepiej. Duuużo lepiej.
Stare, dobre Halo… przede wszystkim dla fanów
Nieprzypadkowo wspominałem wcześniej o zawiłościach fabularnych serii Halo, które wcale nie tak łatwo ogarnąć. Choć sam grałem we wszystkie wcześniejsze części nie każdą z nich zdołałem ukończyć. Między innymi dlatego, po 6 latach od premiery poprzedniczki, liczyłem, że Halo Infinite przywita mnie solidnym wprowadzeniem w świat gry, opowie mi o zdarzeniach, które już tu miały miejsce i ogólnie przygotuje na to co będzie dalej.
I tu niestety natknąłem się na pierwszy zgrzyt – nowa gra nie bawi się w takie konwenanse. Dostajemy wymowne intro z Master Chiefem w roli głównej (swoją drogą fenomenalnie wykonane, jak zresztą i pozostałe przerywniki filmowe), które bezpośrednio prowadzi nas dalej, ale dopiero w trakcie zabawy pojawiają się jakieś odniesienia do przeszłości. Jeśli więc ktoś z Was liczył, że nie grając we wcześniejsze części bez trudu odnajdzie się w tej to nie mam zbyt dobrych wiadomości. Z tym będzie trudno.
Na każdym kroku w Halo Infinite czuć, że to gra stworzona przede wszystkim dla fanów. Oni wiedzą kto to Cortana, skąd wzięli się Wygnańcy i co w ogóle biega z pierścieniem Zeta Halo, na którym toczy się akcja gry. Co więcej, znajdowane tu i ówdzie logi UNSC i Wygnańców, poprzez zapisane rozmowy przypominają wydarzenia z poprzednich części, czasami pozwalając spojrzeć na nie z innej perspektywy. Pasjonaci Halo będą pewnie wniebowzięci, ale osobom nie zaznajomionym z tym światem nie powiedzą one zbyt wiele.
Na całe szczęście to nie fabuła trzyma nas tutaj przed telewizorem. Owszem, potrafi zaciekawić na tyle, że chcemy poznać zakończenie tej historii, ale to co naprawdę się tutaj liczy to… radość ze strzelania. Halo Infinite to pierwsza odsłona serii, w której pojawia się coś na kształt otwartego świata. Po dość liniowym początku otrzymujmy więc nagle sporą swobodę w dalszej eksploracji.
Nie liczcie tu jednak na jakąś rewolucję. Wzorem innych znanych już przygodowych akcyjniaków ów otwarty świat powoli wypełnia się znacznikami oznaczającymi różne misje. Mamy tu więc bazy wypadowe, które musimy przejąć z rąk Wygnanych i które niejako odblokowują nam okoliczne wyzwania poboczne. Mamy opcjonalnych mini bossów, których pokonanie daje nam dostęp do jakichś bardziej wypasionych wersji oręża. Mamy też wieże propagandowe, żołnierzy UNSC w opałach i paczki, które dorzucają nam punktów pancerza pozwalając rozbudowywać umiejętności Master Chiefa (tak, tym razem mamy coś na kształt drzewka umiejętności) albo gwarantują jakieś kosmetyczne dodatki w trybie multi.
Mimo odczuwalnej sztampy ten system w Halo Ininite nawet fajnie się sprawdza. Nie raz odkładałem na później wątek fabularny tylko po to by pojechać uratować kolejny zespół żołnierzy albo pokonać jakiegoś mini bossa. Oj, ci ostatni potrafią napsuć krwi. Pokazują też jednak dość istotną zmianę jaka zaszła w fabularnej części Halo – starcia wreszcie nabrały tempa. Stały się też wyraźnie trudniejsze. A przynajmniej do czasu, gdy poprzez wykonywanie misji pobocznych nie odblokujemy lepszych broni, „silniejszych” żołnierzy (którzy zaczynają pojawiać się w świecie gry) i potężniejszych pojazdów.
Wszystkie uroki starej szkoły
Mimo przejścia w otwarty świat Halo Infinite u swoich korzeni pozostaje dość odskulowym doświadczeniem. Wciąż mamy tu tych samych przeciwników, którzy jednym się podobają, a u innych wywołują uśmiech politowania. Wciąż w misjach fabularnych pojawiają się zamknięte, liniowe i mało porywające lokacje. Wciąż też dysponujemy dobrze znanym arsenałem, który teraz troszkę rozbudowano. Dodano na przykład linkę z „hakiem”, która mocno podkręca tempo rozgrywki wedle zasady „ruszasz się – żyjesz”.
Co tu dużo pisać, frajda ze strzelania, szybkiego podnoszenia broni upuszczonej przez pokonanych wrogów czy przyciągania się do przeciwników by sprzedać im siarczystego „strzała” jest tu przeogromna. Coś jak powrót do korzeni w przypadku ostatniego Dooma. Niestety Halo Infinite ma ten problem, że za wszelką cenę próbuje pogodzić stare z nowym. I tak powraca tu dość archaiczne już sterowanie pojazdami. Ktoś powie pewnie teraz, że przecież od zawsze w konsolowym Halo lewa gałka odpowiadała za gaz, a prawa – za ruch kamery i skręcanie jednocześnie. Jasne, tyle że teraz, w otwartym świecie, w którym na domiar złego nie obowiązują prawa fizyki, coś takiego wywołuje tylko frustrację.
Pomijając już jednak ikonicznego Warthoga, którego sterowanie z czasem jeszcze da się opanować. Poczekajcie aż odblokujecie czołg Scorpion. Nie dość, że zrzut takiego kolosa na platformę bazy wygląda dość śmiesznie to jeszcze czasami zjazd z niej graniczy wręcz z cudem. Dlaczego? Bo twórcy najwyraźniej nie wzięli pod uwagę totalnie nieintuicyjnego sterowania i… braku miejsca na manewrowanie. Zresztą czołg w Halo Infinite to ślimak, który prócz potężnej siły ognia tak naprawdę niewiele może. Byle korzeń potrafi go zatrzymać, a drzewa są dla niego pancerne.
Mimo to często wybierałem go na środek transportu, bo jak już wjedzie do bazy przeciwnika to niemal nic nie jest w stanie go zatrzymać. I tu pojawia się niewielki, choć istotny zgrzyt – pamiętacie, jak wspominałem Wam o całkiem wymagających mini bossach? No to jeśli droga na to pozwoli i uda nam się dotrzeć do nich czołgiem to jeden bądź dwa strzały załatwiają „problem”. I wiecie? Nawet to zabawne.
Za to nie do śmiechu mi było, gdy podczas misji fabularnych gra rzucała mnie prosto w objęcia jakiegoś naprawdę wypasionego bossa. Jeszcze od biedy, gdy działo się to na jakimś bardziej otwartym terenie, gdzie można było chować się za przeszkodami czy szybko zmienić broń na bardziej efektywną (choć i tu też mam spore zastrzeżenia). Jest jednak taka walka, podczas której kląłem na czym świat stoi, bo twórcy najwyraźniej nie ogarnęli, że przez ciasnotę korytarzy, szybkość przeciwnika i jego potężną broń obuchową starcie będzie bardziej źródłem frustracji niż ciekawym wyzwaniem. I takich właśnie nieprzyjemnych zderzeń frajdy z irytacją jest w Halo Infinite zbyt dużo.
I tak powinno się zaczynać nową generację
Mimo tych wszystkich moich utyskiwań nie żałuje ani chwili spędzonej z Halo Infinite. Ba, po udostępnieniu finalnej wersji z pewnością spróbuje raz jeszcze, szczególnie, że w kampanii dojdzie wówczas tryb kooperacji. Szkoda jednak trochę, że musieliśmy czekać na tę produkcję aż rok. Wiadomo, Halo Infinite potrzebowało mocnych szlifów, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to właśnie ten tytuł wyznacza początek nowej generacji na Xbox Series X.
Wreszcie widać tu ów skok jakościowy jakiego można było oczekiwać po nextgenie. Nowy silnik – Slipspace dostarcza naprawdę niezłych doznań wizualnych. Do tego fenomenalna muzyka i przeogromna frajda. No i świat, który robi świetne wrażenie i który chce się odkrywać poznając wszystkie jego zakamarki. Tak, ten tytuł powinien towarzyszyć premierze Xbox Series X.
Halo Infinite – czy warto kupić?
W takich sytuacjach zazwyczaj odpowiadam – jasne, jak się ma Xbox Series X tak duży tytuł po prostu trzeba kupić. Żyjemy jednak w przedziwnych czasach, w których w zasadzie wszystko powoli staje się usługą, także granie. A skoro Halo Infinite w dniu swojej premiery trafi od razu do Xbox Game Pass to nie sposób tego faktu pominąć. Szczególnie, że aktualnie trwa promocja i można mieć dostęp do tejże usługi za jedyne 4 złote. No sami pomyślcie – cztery złote za taką przygodę, czy warto się jeszcze opierać?
Jeśli więc narzekałeś na tegoroczne strzelaniny, bo Call of Duty: Vanguard zupełnie Ci nie podeszło, a Battlefield 2042 pominął miłośników trybu dla pojedynczego gracza, to Halo Infinite wszystko Ci wynagrodzi. No, prawie wszystko. Musisz tylko się przełamać i dać temu tytułowi szansę. Dobrze wiem, że nie każdemu może pasować strzelanie do kolorowych, popiskujących krasnali, którzy w momencie zagrożenia biorą nogi za pas. No ale tym razem naprawdę warto spróbować.
Ocena końcowa
- Grafika:
- Dźwięk:
- Grywalność:
Komentarze
15Serię Halo poznałem dopiero rok temu wraz z zakupem Xbox series X i ograniem Master Chief Collection w Game Pasie. Ta seria to pozytywne zaskoczenie. Bardzo dobre gry.
Te 'popiskujące kolorowe krasnale' podobają mi się najbardziej. Są lekko irytujące, nieporadne ale koszenie ich sprawia dużą frajdę. Przed Halo Infiniti najlepiej ograć wcześniej część 4 oraz 5 (nową trylogię) to nie będzie problemu z fabułą.
Cytuję:
"*Po zakończeniu okresu promocyjnego opłata za subskrypcję będzie nadal naliczana w cenie regularnej i przez określony czas, chyba że subskrypcja zostanie anulowana na koncie Microsoft. Otrzymasz powiadomienie przed każdą zmianą ceny. "