Co powstanie, gdy w jednej komnacie zamkniemy starego króla-gawędziarza, magiczne lustro i bystrą wnuczkę? Opowieść, której nie zapomnisz - nowy King’s Quest
Pamiętacie czasy, w których na rynku gier niepodzielnie rządziła Sierra ze swoimi nieśmiertelnymi przygodówkami? Nie? No cóż, rzeczywiście – trochę wiosen trzeba było się w życiu naoglądać (a najlepiej urodzić na innej półkuli), by na bieżąco śledzić rynek rozrywki elektronicznej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Mimo wszystko, tytuły takie jak Leisure Suit Larry, Gabriel Knight czy właśnie King’s Quest na długo wyznaczyły standardy gatunku. A jak uczy historia – każda próba wskrzeszania klasyków jest ryzykowna. Nie inaczej było i tym razem…
Prolog epizodu pierwszego nowego King’s Questa (z zaplanowanych pięciu) od razu rzuca nas w wir przygody; przenosi graczy w czasie, jednocześnie kłaniając się w pas tym z nich, którzy pamiętają początki serii. Wykiwanie smoka pilnującego magicznego lustra to w końcu zadanie godne Grahama - przyszłego króla Daventry! Nieco później na kolana starego już władcy wskakuje przeurocza wnuczka, w której sercu chwilowo zabrakło odwagi. A któż miałby uzupełnić jej braki, jeśli nie dziadek, snujący opowieści ze swoich lat młodzieńczych?
Gdy już oswoimy się już ze sterowaniem (bohaterem kierujemy bezpośrednio, gra nie jest typowym przedstawicielem rodzaju „wskaż i kliknij”) epizod otwiera się przed nami ukazując naprawdę rozległe królestwo. Pierwszy spacer skutkuje zebraniem kilku dziwacznych przedmiotów i odbyciem paru zabawnych rozmów, po których krystalizuje się plan działania. Okazuje się, że upragnione zwycięstwo w turnieju rycerskim wiąże się z przebrnięciem przez arcytrudne próby siły, szybkości i intelektu. Jak na złość oczywiście ścigać będziemy się z najszybszym, a siłować z najsilniejszym. A to oznacza kombinowanie… ale czego się nie robi, by udowodnić ukochanej wnusi, że w słabości tkwi siła?
Kojarzenie związków przyczynowo-skutkowych i uwielbiane przez miłośników gier przygodowych momenty „eureka” ścielą się tu gęsto - tytuł hołduje bowiem tradycyjnym rozwiązaniom z klasycznego King’s Questa. Ekwipunek mieści znajdowane tu i ówdzie, na pozór bezużyteczne przedmioty. Tym razem nie pobawimy się jednak w MacGyvera – gratów nie można ze sobą łączyć, jedyną opcją jest użycie ich w odpowiedniej sytuacji. Wydawać by się mogło, że tak skostniała mechanika w dzisiejszych czasach obronić się zdoła tylko wśród zagorzałych fanów. Nic bardziej mylnego - w King’s Quest część z zagadek jest bowiem nieliniowa!
Przykładowo, jedno z turniejowych zadań wymaga dostarczenia oka krwiożerczej bestii. Tylko od Ciebie zależy, czy zdecydujesz się faktycznie na nią zapolować, czy może posłużysz się sprytnie przemyślanym rekwizytem. Możesz też spróbować odnaleźć prawdziwe oko bez brudzenia sobie rąk. Cały epizod da się ukończyć bez rozwiązania części przygotowanych łamigłówek, co stanowi całkiem niezły powód do ponownego przejścia gry. Duża rzecz, sami przyznacie! W dodatku parę ważnych, wpływających na wydarzenia w przyszłości decyzji, podejmiemy wybierając odpowiednie opcje dialogowe.
Uwspółcześnienie King’s Questa – czyli rzecz, której wszyscy fani najmocniej się obawiali – paradoksalnie stanowi o sile gry. Przede wszystkim nie trudno zauważyć tu ogromnych pokładów inspiracji bijącymi rekordy popularności przygodówkami ze studia Telltale. Widoczne jest to zwłaszcza w sferze wizualnej. Pod tym względem jest tu nawet lepiej niż u konkurencji, zwłaszcza dzięki świetnym animacjom i doskonałemu udźwiękowieniu. Serio, gdy tylko usłyszycie jak odegrane są postaci, nie będziecie chcieli wyłączyć tej gry. Słuchanie Christophera Lloyda w roli starego Grahama z rozrzewnieniem opowiadającego Gwendolyn historie sprzed lat powoduje intensywne drganie położonej na dnie serca struny rozczulenia. Zwłaszcza, że podjęte przez nas decyzje w widoczny sposób kształtują charakter małej królewny.
Trzeba przy tym zaznaczyć, że przygody Grahama nie ciążą emocjonalnie. Nie oznacza to oczywiście, że nie natkniemy się na momenty, w których przestanie nam być do śmiechu. Brak tu jednak nagromadzenia decyzji, niosących śmiertelnie poważne konsekwencje odbijające się na czyimś losie. Samo w sobie nie jest to może zaletą – ale umówmy się, czasem zwyczajnie ma się ochotę, by beztrosko odpalić „lżejszą” przygodówkę. Taką, którą ukończymy z uśmiechem na ustach, a nie z wisielczym humorem.
Pierwszy epizod Kings Quest nie płynie ślepo z nurtem i nie próbuje bezmyślnie szokować. Na emocje gracza oddziałuje w zupełnie inny sposób. Z dziecięcą szczerością odwołuje się do tkwiącej w każdym tęsknoty za niezapomnianą przygodą. Najlepiej taką, która dostarczy silnych wrażeń, ale zakończy się szczęśliwie. Trzymam kciuki, by w kolejnych częściach wyeliminowano upierdliwy backtracking i dorzucono parę zagadek, których poziom trudności nie byłby obrazą dla intelektu graczy powyżej dwunastego roku życia. Tak czy inaczej, daty kolejnych premier zaznaczę w kalendarzu na czerwono z nadzieją, że całej serii uda się zapełnić brakującą gwiazdkę w naszej ocenie!
Ocena końcowa:
- wspaniała, bajkowa atmosfera;
- doskonale odegrane, zabawne postaci;
- pewna nieliniowość rozgrywki;
- dbałość o szczegóły;
- elementy zręcznościowe…
- … które dla części graczy mogą być profanacją gatunku;
- za częste wędrówki między odległymi zakątkami królestwa;
- zdecydowanie zbyt łatwe zagadki
Grafika: | dobry |
Dźwięk: | super |
Grywalność: | dobry |
Ocena ogólna: |
Komentarze
1