Najnowszy Need for Speed stara się odświeżyć znaną i lubianą formułę Underground. Efekt? Całkiem niezły. Wracają nocne wyścigi, tuning i spora dawka adrenaliny.
zręcznościowy model jazdy, pozwalający na dobrą zabawę,; dużo wyzwań w pięciu jasno nakreślonych stylach,; dobra oprawa wizualna z płynnymi animacjami,; duże możliwości zmiany wyglądu pojazdów
Minusymałe zróżnicowanie trybów gry,; brakuje wiele elementów, znanych z poprzednich części,; grać można tylko po podłączeniu do sieci,; brak możliwości szybkiego wejścia do wyścigu
Serię Need for Speed mógłbym podzielić na czasy przed i po wydaniu części Underground. Choć sam pamiętam jak dobrze bawiłem się w starszym, niesamowicie rozbudowanym Porsche 2000, to dopiero „podziemne” klimaty wzorowane na filmie Szybcy i Wściekli obudziły we mnie prawdziwą potrzebę prędkości.
Dlatego najnowsza część – nazwana po prostu Need for Speed – wzbudziła moje szczególne zainteresowanie. Szczególnie, że wśród twórców gier panuje obecnie moda na wydawanie „gołych” tytułów, które w ten czy inny sposób sięgają do korzeni. W tym wypadku już na pierwszy rzut oka widać, że odświeżony został właśnie Underground, a nie klasyczne części serii.
Akcja klasy B
Nie ma co się oszukiwać – tematyka tuningu, szybkich samochodów i kręcących się tu i ówdzie tabunów kobiet, to tło fabularne wielu dość tandetnych historii. Choć zdarzają się produkcje bardziej ambitne, to nowy Need for Speed zdecydowanie nie stara się być jedną z nich. Opowiedziana historia jest szczątkowa, stanowiąc jedynie szkielet i usprawiedliwienie dla odhaczania kolejnych wyścigów na mapie. Przy okazji też do zdobywania punktów reputacji w kategoriach prędkości, stylu, ekipy, bezprawia i tuningu.
Po uruchomieniu gry, wita nas jeden z wielu filmików z żywymi aktorami. Ich charakterystyka, sylwetki, zachowania i jasno nakreślona rola są tak przerysowane, że ocierają się o kicz. Gracz staje się bezimiennym nowicjuszem, poznającym paczkę miłośników rajdów, z których każdy wprowadza nas w świat wyścigów ze swojej perspektywy. I tak mamy tu więc speca od stylu, hołdującego Kenowi Blockowi, paradującą w ogrodniczkach mistrzyni tuningu i narwanego dzieciaka, stawiającego prędkość ponad wszystko.
Umówmy się jednak, że na fabułę przymykamy oko, wtedy przestaje być ona tandetnym kinem, a po prostu spaja poszczególne elementy gry. To właśnie dzięki poznanym osobom, otrzymujemy dość często telefony o kolejnych wyścigach. Na dłuższą metę, przychodzące co rusz połączenia i przypomnienia o rajdach stają się mocno irytujące, jednak jest to jeden ze sposobów, w jaki zapełnia się nasza lista zadań do wykonania.
Wybierz swój styl
Inną z metod odkrywania kolejnych wyścigów – poza otrzymywaniem imiennych zaproszeń, związanych z fabułą – jest podnoszenie poziomu reputacji. Odpowiednie punkty REP otrzymujemy praktycznie za wszystko. Rozpędziłeś się autem do poziomu bliskiego maksymalnym osiągom pojazdu? Na konto trafiają punkty za prędkość. Zaliczyłeś niezły drift, podczas swobodnej przejażdżki po mieście? Zasłużyłeś na bonus za styl. Skosiłeś przy okazji parę słupków? No to stajesz się adeptem sztuki bezprawia – i tak dalej, każda akcja sprawia, że na mieście jest o nas coraz głośniej.
Podnoszenie reputacji to droga do odblokowania kolejnych, coraz trudniejszych wyścigów, a także nowych części mechanicznych i elementów wizualnych do naszych pojazdów. Co więcej, to z jakiego stylu mamy najwyższe osiągi, nadaje nam dodatkowo tytuł specjalny. Osobiście, na początku gry irytowało mnie, że otrzymałem łatkę Renegata. Fakt, zdarzyło mi się położyć kilka barierek na poboczu drogi i zaczepić policjantów, ale tylko dlatego, że tego wymagały codzienne wyzwania. Na szczęście, gdy już opanowałem podstawy stosunkowo bezkolizyjnej jazdy, słupki wskaźników zadecydowały, że bliżej mi do demona prędkości, niż pirata drogowego.
Gra w wielu miejscach mami nas możliwością wyboru swojego własnego stylu. Prawdę mówiąc, jest to jednak – nomen omen – bujda na resorach. W praktyce trzeba przede wszystkim opanować wchodzenie w poślizgi przy prędkości przekraczającej 200 km/h. Bez tego nie wygramy większości wyścigów, ponieważ ich trasy prawie zawsze przechodzą przez ciasne, kręte uliczki. Rzecz jasna, umiejętność ta jest niezbędna do konkursu driftów. Pozostałe tryby to już tylko ich wariacje.
W tym miejscu zabrakło mi zróżnicowania, znanego z pierwszego Undergrounda. Pamiętam, gdy cieszyłem się za każdym razem, gdy na liście wyścigów pojawiał się dynamiczny tryb Drag, który dosłownie wciskał mnie w fotel. Do samego driftu musiałem się przyzwyczaić, ale po jego opanowaniu, także z satysfakcją przechodziłem kolejne wyzwania. Nowy Need for Speed sprawia, że musimy na równi lubić i wykorzystywać wszystkie elementy. Tryby gry są zwyczajnie zbyt podobne i ograniczają się do trzymania gazu przez cały czas trwania wyścigu, z okazjonalnym wykorzystywaniem hamulca ręcznego.
Urozmaiceniem mogą być policyjne pościgi, ale te zostały chyba włączone do gry na siłę. Jak dla mnie stanowiły one wyzwanie tylko na początku, gdy mój pojazd był jeszcze słaby. Później wręcz zawracałem po radiowozy, żeby zbyt szybko ich nie zgubić, gdy tego wymagało ode mnie jedno z zadań codziennych. Szkoda, bo mogło to nieźle urozmaicać całą zabawę. Nie wiem dlaczego twórcy zdecydowali się umieścić w grze taki element bez jakiegokolwiek jego rozbudowania. Przecież już w poprzednich częściach serii mogliśmy kryć się w ciemnych zaułkach, a nawet zrzucać na ścigających elementy otoczenia. W takiej formie jak teraz osobiście wolałbym, żeby pościgów nie było tu wcale.
Szybko, ale i wściekle
Mimo tego, że zabawa jest mocno wtórna sam zręcznościowy model jazdy i schemat wyścigów jest wykonany bardzo dobrze. Mimo wszystkich narzekań na błędy i małą liczbę urozmaiceń, muszę przyznać, że planowane kilkunastominutowe sesje z Need for Speed niemal zawsze przeciągały się do kilku godzin, podczas których raz za razem obiecywałem sobie, że ukończę jeszcze tylko jedno wyzwanie.
Nie sposób jednak nie zwrócić uwagi na wiele drobnych niedogodności. Główna bolączka, czyli przeciwnicy jeżdżący „na gumce”, została już wyeliminowana przy okazji aktualizacji. Wciąż jednak widać, że czasem jesteśmy nienaturalnie doganiani, mimo że jedziemy z dużą prędkością. Kolejny problem – który według mnie jest znacznie większym mankamentem – to fakt, że tak naprawdę nie jesteśmy w stanie ocenić gdzie jest przeciwnik. Z gry usunięto bowiem licznik, pokazujący poszczególnych zawodników i odległości czasowe między nimi. Ani w trakcie, ani po zakończeniu wyścigu nie mogę więc śledzić różnic w sekundach dzielących pojazdy od siebie i mety.
Oczywiście, do dyspozycji pozostaje mini-mapa, jednak tu pojawia się kolejny zgrzyt. W grze poza nami, są też inni gracze. Istnieje możliwość włączenia trybu jednoosobowego, jednak wtedy do zabawy dołączają liczni komputerowi przeciwnicy. Na skutek każdej z tych opcji, na radarze widzimy dość sporo pojazdów. Ciężko stwierdzić, czy to ścigający nas przeciwnik, czy przypadkowy pojazd, należący do obecnego w naszej rozgrywce człowieka.
Problem współobecności wielu aut to także przyczyna całej masy innych problemów. Bardzo często zdarzało mi się nie ukończyć wyścigu przez zderzenie z jadącym z naprzeciwka samochodem. Choć oczywiście można wpisać to w swoisty realizm nielegalnych wyścigów, ale niejednokrotnie miałem wrażenie, że trafiam na osoby, które celowo pędzą na czołowe zderzenie, żeby z czystej złośliwości uniemożliwić mi ukończenie okrążenia.
Kolejną niedogodnością trybu online jest to, że nie mamy możliwości pauzy. Nigdy. Wynika to oczywiście z faktu, że świat dookoła nas żyje i zachowana jest płynność rozgrywki. Na szczęście, te wyścigi, w których nie biorą udziału żywi gracze, możemy przerywać i powtarzać. W tym miejscu jednak kolejny raz pojawia się niemiła niespodzianka. Ponowne uruchomienie wyścigu to tak naprawdę ekran ładowania, po którym następuje przeniesienie do trybu swobodnej jazdy. Wtedy dopiero można zacząć wyzwanie na nowo, co wiąże się z kolejnym, długim wczytywaniem. Naprawdę, można to było znacznie uprościć.
Podobnie zresztą jest w przypadku szybkiego wybierania zadań z mapy. Nie możemy od razu wskoczyć do wyścigu, tylko najpierw przenosimy się na miejsce startu, by potem jeszcze raz zatwierdzić wybór i znów czekać na załadowanie się konkurencji. Sama lista imprez została też nie została zbyt dobrze przygotowana. Każde zadanie jest oznaczane jako zaliczone, nawet jeśli tylko weźmiemy w nim udział i zajmiemy ostatnie miejsce. Osobiście lubię odkrywać i przechodzić wszystko, co gra ma do zaoferowania, a w tym przypadku nie miałem opcji odłożenia trudnych etapów do powtórzenia na później, ponieważ przy kolejnej sesji nie pamiętałbym, czego tak naprawdę nie zaliczyłem w stu procentach.