Fani androidów, postapokaliptycznych ruin i walk z mechanicznymi gigantami mogą odetchnąć z ulgą. Nier: Automata przybywa, by zaspokoić każde z tych pragnień.
wciągająca opowieść ;świetny postapokaliptyczny klimat ;niesamowite lokacje ;otwarty świat zachęcający do eksploracji ;satysfakcjonująca mechanika walk ;złożone i wymagające potyczki z bossami ;ciekawy system rozwoju postaci („Plug-in Chips”) ;alternatywne ścieżki i zakończenia
Minusygrafika pozostawia trochę do życzenia ;staromodne rozwiązania mogą zniechęcać (np. ręczny system zapisu) ;niektóre sekwencje bywają nieco monotonne
[Aktualizacja 3 marca 2019 - W związku z premierą Nier: Automata Game of the YoRHa Edition w dniu 26 lutego 2019 przypominamy naszą pierwotną recenzję tejże gry. Co prawda, nowa jej wersja wzbogacona została o wszystkie wydane dotąd rozszerzenia i drobne dodatki w postaci skórek, przedmiotów i tapet (na PS4 także 12 awatarów PSN), ale poza tym trzon gry pozostał dokładnie taki sam jak w pierwszym wydaniu. Nasza recenzja jest więc wciąż aktualna.
Na koniec jeszcze słowo wyjaśnienia odnośnie nagłego pogorszenia ocen pecetowej wersji Nier: Automata. Wynika to z faktu, iż wydawca zastępując poprzednią wersję edycją Game of the YoRHa nie pozbył się z gry znanych już błędów. Plus jest taki, iż dotychczasowi jej posiadacze najprawdopodobniej otrzymali możliwość darmowej aktualizacji do edycji kompletnej.]
Nier: Automata uderza do mas
Nier: Automata jest stosunkowo głęboko zakorzeniona w historii japońskich gier. Jej odległym przodkiem była seria RPG Drakengard, a bezpośrednią poprzedniczką produkcja z 2010 roku nazwana po prostu Nier na Sony Playstation 3 i Microsoft Xbox 360.
O ile jednak do tej pory całe to genealogiczne drzewko dalekowschodnich RPG okraszonych elementami innych gatunku znajdowało poklask jedynie wśród grona oddanych fanów, o tyle Nier: Automata adresuje się do masowego odbiorcy. I nie bezpodstawnie!
Tak jak swego czasu Bloodborne pozwolił wypłynąć wypracowanej przez From Software formule z niewielkiej przystani na szerokie wody gamingowego świata, tak teraz Nier: Automata staje w szranki z gigantami wirtualnej rozrywki.
Jej orężem jest satysfakcjonujący system walki, spektakularne potyczki z przeciwnikami, niesamowicie zaprojektowane lokacje... Zresztą, taka pobieżna „wymienianka” nie ma większego sensu! Krótko mówiąc – to tytuł uzbrojony po zęby, a każdy element tego arsenału zasługuje na szczególną uwagę.
Trzęsienie ziemi – odnotowano
Rozgrywka w Nier: Automata zaczyna się od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi w jego najlepszym wydaniu. Zanim jednak będziemy mogli przyjrzeć mu się bliżej, warto z grubsza zarysować kontury przedstawionego świata, bo to całkiem oryginalne uniwersum.
Po rujnującym Ziemię konflikcie ludzkość zmuszona była ustąpić pod przeważającymi siłami armii maszyn i schronić się na księżycu. Stamtąd prowadzona jest swoista wojna podjazdowa, która polega na wysyłaniu z orbity na powierzchnię planety oddziałów androidów mających za zadanie odbicie jej z rąk mechanicznych najeźdźców.
Jako gracze wcielamy się w jednego z takich ludzko wyglądających robotów, a konkretnie w ponętną wojowniczkę o znaczącym kryptonimie 2B. Na tym zatrzymajmy to streszczenie, bo wytrąciła się już z niego fabularna esencja, z którą możemy wrócić do wspomnianego trzęsienia ziemi.
Inauguracyjna misja, jaką przychodzi nam wykonać, to próba zniszczenia tajnej broni maszyn o nazwie Goliath. 2B wraz ze swoim koleżką androidem szturmuje bazę wroga i... Tutaj pojawia się pierwsze zaskoczenie. Co ciekawe, nie tyle dotyczące historii, co samej mechaniki rozgrywki.
Oto naszym oczom ukazuje się sekwencja, jak gdyby żywcem wycięta z gier typu shoot'em up. O co chodzi? Widok z góry, niewielki statek kosmiczny, unikanie wrogich pocisków i prucie z działek do nadciągających pojazdów przeciwnika. Znacie ten arcade'owy model rozgrywki, prawda?
Później zabawa robi się trochę bardziej przewidywalna, ale i tak gdzieniegdzie bijatyki hack’n’slash obserwujemy z lotu ptaka, a innym razem pojawia się perspektywa platformówkowa. A na deser prologu Nier: Automata serwuje nam potyczkę z bossem, której nie powstydziłby się Shadow of the Collosus.
Trzęsienie ziemi? Oj, tak, i to mistrzowsko wykonane! Co więcej, w dalszej części Nier: Automata napięcie wcale nie spada, a – zgodnie ze sztuką – niemal nieprzerwanie rośnie. Nie znika też mozaika gatunków, która zaskakuje na coraz to nowe sposoby. Podobnie zresztą jak odkrywane przez nas zakątki otwartego świata.
Jak robot z robotem na rybach
Żeby zrównoważyć trochę zachwyt nad prologiem, powiedzmy sobie szczerze, że grafika Nier: Automata nie zachwyca (w każdym razie w testowanej przeze mnie wersji na PlayStation 4). W przeciwieństwie do lokacji, które mimo ewidentnych ograniczeń oprawy wizualnej prezentują się z klasą.
Przede wszystkim oczarowuje ich postapokaliptyczny klimat. Znajdziemy tu i zasypaną wydmami piachu metropolię, i wioskę pacyfistycznych maszyn, które zaszyły się w lesie, i upiorną odmianę Disneylandu, a nawet zrujnowane zamczysko.
W żadnej z tych lokacji nie brakuje oryginalnych zadań, ani przedmiotów do zbierania. Ba! Trafią się nawet miejsca, gdzie z pomocą dronopodobnego kuzyna R2D2, jaki towarzyszy naszej bohaterce, powędkujemy w poszukiwaniu wyjątkowo ciekawych skarbów.
Wprawdzie świat Nier: Automata trochę świeci pustkami, ale za to nadrabia surrealistyczną atmosferą. Niektórzy mogą powiedzieć, że nawet w konwencji postapokaliptycznej da się gęsto zaludnić lokacje, czego najlepszym przykładem jest Fallout 4. Od biedy jednak można zastosować tę wymówkę dla usprawiedliwienia pustych przestrzeni, jakie napotyka na swojej drodze 2B.
Fellini kręci ze Scottem
Surrealizm – o tak, to można poczuć na własnej skórze w Nier: Automata! Starczy przytoczyć walkę z jednym z bossów (która zresztą poziomem złożoności wpisuje się w szereg innych batalii, jakimi może popisać się ten tytuł).
Konkretnie chodzi o bój z wyjątkowo szkaradną machiną, której życiową ambicją jest stanie się pięknością teatralnej sceny. To już brzmi dosyć absurdalnie, a robi się jeszcze dziwaczniej w miarę postępującej walki.
Powiedzmy tylko, że w pewnym momencie na arenie pojawiają się rzędy ukrzyżowanych androidów, które atakują nas świetlistymi promieniami. W międzyczasie zmechanizowana gwiazda tej potyczki podwija swoją metalową kieckę, żeby poszczuć nas robotem przypominającym tytułowego Obcego ze znanej serii filmów.
Jak gdyby to wciąż nie było dość groteskowe, w przerwach między ciosami, którymi niszczymy pancerz technologicznej poczwary, bierzemy udział w hakerskiej mini-gierce polegającej na strzelaniu do kolorowej kulki. I wiecie, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Każdy z tych elementów idealnie wpasowuje się w całość.
Przypomina to trochę połączenie filmów Ridleya Scotta z dziełami Felliniego. Nie tylko w kontekście tej pojedynczej walki z primadonną świata robotów, ale całej Nier: Automata. Tę niecodzienną krzyżówkę stylów można zauważyć zarówno na płaszczyźnie estetycznej, jak i fabularnej. A może nawet filozoficznej? Czemu nie, skoro przygody 2B w postapokaliptycznym świecie uderzają czasami i w tak wysokie rejestry.
Przepraszam, czy ktoś widział moje zwłoki?
Mimochodem wspomniałem, że walki z bossami bywają złożone. To mało powiedziane. Tak misternie zaprojektowanych potyczek nie widuje się codziennie. Dark Souls i God of War w jednym. Serio!
A kiedy podkręcimy poziom trudności, może się okazać, że Nier: Automata stanie się przeprawą na miarę wspomnianej produkcji From Software. Co więcej, podobieństw między obydwoma tytułami doszukamy się także w samej formule rozgrywki, która ucieka się do bardzo staromodnych rozwiązań lub celowo piętrzy przed graczem przeszkody.
Dobrym tego przykładem jest system zapisu. Czasem zdarzy się jakiś punkt kontrolny, ale tylko z rzadka i przeważnie musimy „sejwować” ręcznie. Na domiar złego możemy tego dokonywać jedynie w ściśle wyznaczonych miejscach, które jednocześnie służą za wehikuły systemu szybkiej podróży.
Porównanie z siecią ognisk z Dark Souls wydaje się jak najbardziej na miejscu. To zresztą nie jedyne zapożyczenie z opus magnum Miyazakiego, czy też innych RPG, takich jak stare, dobre Diablo.
Dajmy na to, kiedy zdarzy nam się zginąć w Nier: Automata, musimy udać się na miejsce zgonu i odnaleźć własnego trupa, bo inaczej nie odzyskamy ekwipunku i podzespołów, które wcześniej znajdowały się na naszym wyposażeniu.
Jest to o tyle ważne, że te „wszczepy” 2B („Plug-in Chips”) to odpowiednik systemu rozwoju postaci znanego z innych produkcji. Zamiast wydawać punkty umiejętności, kupujemy ulepszenia do mechanicznego ciałka zgrabnej pani android.
Wśród dostępnych tym sposobem zdolności da się znaleźć automatyczne leczenie, zwiększenie zadawanych przez nas obrażeń, a nawet niektóre elementy interfejsu (możemy na przykład usunąć paski zdrowia znad głów przeciwników, żeby sobie masochistycznie utrudnić życie, bądź zrobić miejsce dla innych podzespołów).
Warto też wspomnieć, że na łatwym poziomie trudności dostajemy dodatkowy pakiet podzespołów, które automatyzują część zdolności 2B, tak że nie musimy ich odpalać ręcznym naciskaniem tego czy innego przycisku. Co za tym idzie, walka staje się zupełnie innym doświadczeniem – niemal relaksującą sielanką.
Można więc Nier: Automata tu i tam zestawiać z Dark Souls, ale istnieje między tymi dwoma tytułami jedna znacząca różnica. W przypadku przygód 2B istnieje opcja zmiany poziomu trudności, która pozwala bez trudu dopasować rozgrywkę do naszych potrzeb.
Nagły atak androida
Czarny koń zawodów okazał się być robotem. Tak można od biedy podsumować nieoczekiwany sukces Nier: Automata w wyścigu tegorocznych premier. Owszem, można było przypuszczać, że to tytuł, który pokaże klasę, ale – aż taką?
Wszystkie elementy układanki zostały idealnie do siebie dopasowane. Nawet muzyka, która czasem uderza w wysokie tony pełne patosu, a innym razem schodzi w dziwaczne, niemal infantylne rejestry, świetnie współgra z postapokaliptyczną resztą.
I można by pomyśleć, że Nier: Automata to zwyczajna „kopanka”, w której łączymy pojedyncze ciosy w łańcuchy niszczycielskich kombosów i z tego tylko czerpiemy frajdę. Nic bardziej mylnego! Tak naprawdę to opowieść, która nie tylko wciąga, ale też zadaje niegłupie pytania o naturę człowieka... No, no, ambitnie, a do tego z rozrywkowym polotem! To nie lada sztuka.
Ocena końcowa:
- wciągająca opowieść
- świetny postapokaliptyczny klimat
- niesamowite lokacje
- otwarty świat zachęcający do eksploracji
- satysfakcjonująca mechanika walk
- złożone i wymagające potyczki z bossami
- ciekawy system rozwoju postaci ("Plug-in-Chips")
- alternatywne ścieżki i zakończenia
- grafika pozostawia trochę do życzenia
- staromodne rozwiązania mogą zniechęcić (np. ręczny system zapisu stanu gry)
- niektóre sekwencje bywają nieco monotonne
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
super - Grywalność:
super
Komentarze
6Port na PC szału nie robi, ale jest spokojnie grywalny. Sterowanie zdecydowanie zaprojektowane z myślą o zabawie z padem w ręku; choć od biedy za pomocą klawy i myszki też można się bawić.
"Staromodne" rozwiązania to dla wielu zapewne zaleta. ;)
Jeśli ktoś lubi ten gatunek i nie odrzuca go specyficzna stylistyka to zdecydowanie warto go zakupić.
Tutaj trochę bardziej rozbudowana recenzja :
https://rascal.pl/anime-manga-japonia/nier-automata-2017-recenzja/
Czekam na ogranie - bo tego typu slashery z fajna fabula zawsze mnie wciagaja na dlugie godziny