Obcy: Przymierze, czyli jak nauczyć starego ksenomorfa nowych sztuczek
Takiego filmu o potworze z LV-426 jeszcze nie było. Obcy: Przymierze rusza w nieznane i jakoś klei stare z nowym, mimo że ciąży mu scheda po Prometeuszu.
Obcy: Przymierze kontra Prometeusz
Zastępy fanów ksenomorfa od dekad wcale się nie kurczą, a nawet rosną. Wielbiciele kosmicznej poczwary szukają jej gdzie popadnie – na ekranach telewizorów, na Xbox One i PlayStation 4, wypatrują jej w Obcy: Izolacja, poznają jej losy w komiksach, a może lada moment przyjdzie im zasiąść do jakiejś nowej gry z ich ulubionym paskudem w roli głównej, bo przecież przemysł gamingowy nieprzerwanie kombinuje, jak jeszcze scyfryzować pana z kwasem zamiast krwi...
Tego jeszcze nie wiadomo, natomiast jedno jest pewne: fani Obcego chcą Obcego. Ta tautologia tylko pozornie nie wykracza poza banał. W rzeczywistości przebija z niej jakaś nieoczywista prawda i najlepszym przykładem tego jest film Prometeusz z 2012, który robił wszystko, co w jego mocy, aby Obcego w Obcym nie było, a mimo to, pokrętnymi drogami próbował go w całą tę sprawę wmieszać.
Niestety, Obcy: Przymierze nosi na sobie blizny po kontrowersyjnej ewolucji filmów o ksenomorfie (a raczej ich mutacji w laboratoryjnych warunkach), choć podchodzi do tematu zupełnie inaczej, niż jego poprzednik. Wreszcie mamy do czynienia z pełnoprawną i utrzymaną w znanym klimacie odsłoną cyklu. Dosyć koślawą, to prawda, ale noszącą w sobie spory potencjał.
Ridley Scott się w grobie przewraca
Komórki ludzkiego ciała w kilkuletnich cyklach przechodzą proces obumierania i zmartwychwstania w odnowionej formie. Na tej bazie ukuto chwytliwe, ale nieco chybione, twierdzenie, że co siedem lat człowiek umiera i rodzi się na nowo.
Podążając za tym przekonaniem, można więc powiedzieć, że Ridley Scott z 1979 roku już od dawien dawna nie żyje. Dodałbym do tego, że pewnie się w grobie przewraca widząc, jak podchodzi do kinematografii jego współczesna wersja.
Scotta od zawsze fascynowały problemy człowieczeństwa, krzyżowania gatunków, syntetycznych humanoidów i wreszcie w szerszym wymiarze – aktu mniej lub bardziej boskiego stworzenia. Jednak przed laty reżyserowi Blade Runnera udawało się hamować swoje filozoficzne ciągoty, a przynajmniej opakowywać je w łatwo przyswajalną formę.
Prometeusz udowodnił, że podejście hollywoodzkiego mistrza do robienia filmów od tamtego czasu przeszło niemałą metamorfozę. A już na pewno zmieniły się preferowane przez niego proporcje – surowe mędrkowanie wyszło na plan pierwszy, a opowiadana historia miała stać się pokornym sługą tych rozmyślań. Nawet kosztem własnej logiki, spójności czy zwyczajnie – atrakcyjności.
Widocznie jednak od czasu Prometeusza dobrzy kumple powiedzieli do Scotta: „Słuchaj, Ridley, te giganty, statki w kształcie rogali, kosmiczni dżokeje i inne ośmiornice wycinane cesarką są bardzo ciekawe, ale...”. I właśnie na tym „ale” powstał Obcy: Przymierze. A raczej szeroko się na nim rozkraczył, jedną nogą lądując w powtarzaniu utartych do bólu schematów, a drugą – wiążąc luźne nici rozrzucone przez swojego poprzednika.
Krótko mówiąc, odniosłem wrażenie, jakbym oglądał starego dobrego Obcego z 1979 roku, którego od czasu do czasu ktoś przerywa, żeby na siłę pokazać mi kwadrans wyrwany z Prometeusza. Najciekawsze zaś jest to, że mimo oczywistych wad tej pozszywanej na siłę konwencji, zdołała mnie ona utrzymać w napięciu przez dużą część trwania seansu.
Facet w kapeluszu i babka z gwoździem
Na wstępie nic nie wskazywało na to, że ten film, jakim jest Obcy: Przymierze, w ogóle będzie filmem. Pierwsza sekwencja każe raczej sądzić, że mamy do czynienia z jakimś wyjątkowo nieudanym Teatrem Telewizji, a może raczej dysputą filozoficzną na poziomie wczesnego gimnazjum.
Dwóch facetów, białe ściany, dialogi sztywne jak dezaktywowany Bishop, a do tego muzyka Wagnera… Uch, ciężar nie do dźwignięcia. Na szczęście tak wygląda tylko prolog opowieści, a potem robi się dużo ciekawiej. Witają nas znajome litery składające się w całość na tle kosmicznej czerni i przenosimy się do ciasnych kajut statku kolonizacyjnego Przymierze.
Między kilkuosobową załogą (nie licząc dwóch tysięcy zahibernowanych kolonistów, którzy też odegrają w tej opowieści swoją rolę, ale o tym cicho, sza!) prędko zawiązują się podtrzymujące intrygę relacje. I chociaż do najgłębszych nie należą, w zupełności wystarczają.
Same postaci też są dosyć wyraziste, mimo że plecione wokół pojedynczych atrybutów, takich jak kowbojski kapelusz czy gwóźdź-talizman będący symbolem niespełnionych marzeń. Ta ekipa nie dorównuje załodze Nostromo, ani oddziałowi marines z Obcego 2, ale i tak urzekła mnie na tyle, żeby ich perypetie śledzić z nerwowo trzepoczącym w klatce piersiowej sercem.
Muszę przy tej okazji też wspomnieć o głównym szwarccharakterze filmu Obcy: Przymierze. Wbrew temu, co podpowiada intuicja, nie jest nim tytułowy potwór, ale… znowu – cicho, sza!
Powiem tylko, że to naprawdę solidnie zbudowana postać, której pokręcona motywacja i towarzyszące jej działania powracały do mnie we flashbackach jeszcze na długo po opuszczeniu kina. Szkoda tylko, że największy fabularny twist, jaki się wiąże z tym „złoczyńcą”, nie jest w stanie chyba nikogo oszukać i koniec końców wygrywa konkurs na największe rozczarowanie filmu.
Nowiutkie krzyki, których też nikt nie usłyszy
W filmie Obcy: Przymierze występuje obcy. Od tego zacząłem i podkreślę to raz jeszcze, a moje słowa potwierdzają dodatkowo wszystkie zwiastuny i plakaty, które robią co mogą, żeby odczarować zły (dla części widzów w każdym razie) urok Prometeusza.
Nie znaczy to jednak, że wszystko kręci się w wokół znanych motywów. Scottowi udało się poszerzyć uniwersum ksenomorfa i zasiedlić je zupełnie nowymi istotami, a także nakreślić całkiem ciekawe tło dla wydarzeń znanych z pozostałych części sagi.
W związku z tym wreszcie zwrócono obcemu jego obcość. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat, a nawet dekad, nie wiedziałem, czego się spodziewać po napotykanych przez niedoszłych kolonistów stworach. W końcu w Obcym 3 i 4, jak też w filmach Obcy kontra Predator, zachowania kosmicznych bestii były już tak przewidywalne, jak programy w pralce z przejrzyście napisaną instrukcją obsługi.
Tym razem jest inaczej. Obcy: Przymierze pozwolił mi poznać świat, jakiego jeszcze nie znałem (a jednocześnie taki, który jest ewidentnie „alienowaty”, w przeciwieństwie do tego z Prometeusza). Scenografia momentami nie przypomina żadnego z miejsc, jakie pojawiały się w poprzednich częściach sagi.
Nawet na poziomie scenariusza znajdujemy iksy niewiadomych, które rozbudzają wyobraźnię, mimo, że czasem zdarza im się znikać pod lawiną motywów wyraźnie adresowanych do tych fanów Obcego, którym starczy mało wyrafinowana powtórka z rozrywki.
Najważniejsze jednak, że to wszystko jakoś wciąga. Trochę nieporadnie, raz lepiej, raz gorzej, ale i tak chwytało mnie szponiastymi łapami i przeciągało na drugą stronę ekranu. Zresztą, nawet te powtórki, na które utyskiwałem, też się do tego dokładają. I to w jak najbardziej pozytywnym sensie!
Czasem te motywy żerują na sentymentalizmie, ale bywa też, że wybijają się na nowatorskość – na przykład w scenie ataku w izolatce. Kobiece krzyki, paniczne komunikaty nadawane w kosmos, jakaś krew, walenie w zamknięte drzwi… Oj, tak, to bardzo w stylu dawnych Obcych!
Gdzie więc dokładnie tkwi ta nowatorskość, o której wspomniałem? Znalazłem ją w delikatnych wygięciach znanego schematu tej sekwencji, który tak ukształtowano, żeby jednocześnie wydawał się i znajomy, i trudny do przewidzenia.
I nie jest to pojedyncza scena oparta na takim „powyginanym” schemacie. Obcy: Przymierze trzyma kilka z nich w rękawie. Niestety, dosłownie – kilka. To i tak więcej, niż Prometeusz, ale zdecydowanie mniej, niż pierwsza czy druga część klasycznej sagi o Obcym.
Jest dobrze, ale nie beznadziejnie
Chciałoby się powiedzieć, że Obcy: Przymierze to doskonała część serii i dokładnie taka, na jaką wszyscy czekali. Ale byłaby to po dwakroć nieprawda. Po pierwsze – do doskonałości tak daleko, jak z Ziemi na LV-426, a po drugie – nikt chyba nie czekał na Obcego w takiej formie. Co nie znaczy, że jest ona zła. Raczej zaskakująca.
Sam wątpiłem, co wyjdzie Scottowi z tego koktajlu starego Obcego z nową mitologią Inżynierów, toteż kiedy wreszcie ten trunek trafił w moje ręce, sączyłem go z ostrożnością. Od czasu do czasu krzywiłem się przy ociekających popfilozofią dialogach, a niekiedy zakrywałem usta, kiedy stężenie patosu przekraczało bezpieczny poziom, ale mimo to, wypiłem do dna ten bimber z twarzołapa i po wyjściu z kina stwierdziłem ze znaną alkoholikom ulgą: „Przyjęło się”.
Jednego tylko nieprzerwanie nie mogę pojąć w nowym dziele stworzenia Ridleya Scotta. Czemu Obcego na siłę przypina się do tej dziwacznej Księgi Rodzaju, jaką jest Prometeusz? Nie lepiej byłoby zrobić z tego dwa zupełnie różne światy? (Może tylko luźno połączyć je ze sobą pojedynczymi aluzjami, tak jak to ma miejsce w przypadku Ziemi Blade Runnera, która być może unosi się w kosmosie ksenomorfa.) W końcu prawda ludowa głosi, że lepiej nie mieszać. Warto sobie ją przypomnieć, bo choć tym razem obyło się bez kaca giganta, kto wie, jak będzie po kolejnym spotkaniu z Obcym.
Ocena końcowa:
- to fascynujące poszerzenie znanego uniwersum
- miejscami fenomenalny nastrój
- niektóre scenografie robią duże wrażenie
- całkiem wyraziste postaci i niezły szwarccharakter
- tu i tam klimat jak w starym, dobrym Obcym....
- ...i, niestety, niektóre motywy też zostały z niego przekalkowane jeden do jednego
- wyraźnie widoczne szwy po łączeniu Obcego z Prometeuszem
- patos i nuda niekiedy wygrywają z suspensem
- niektóre zwroty akcji nie zaskakują ani odrobinę
Ocena ogólna:
Komentarze
48Zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie czemu jedni Obcy wylęgają się z ludzi po kwadransie, by zaraz siać zniszczenie a inni po kilku godzinach - dając czas innym na transport "chorego" w bardziej zaludnione miejsce.
Po wyjściu z kina przerzucaliśmy się z kolegami co większymi absurdami czy niespójnościami z filmu i naprawdę, poza grą Fassbendera trudno znaleźć coś, co by ten film broniło. Szkoda kasy na kino, lepiej poczekać aż będzie dodawany do gazet (czyli pewnie ze 2-3 miesiące).
Bardzo niewiele ten film łączy z poprzednimi odsłonami. Zagubiła się gdzieś otoczka i klimat Obcego. Dostaliśmy mocno napompowaną komercyjną papkę. Nawiązania do Prometeusza w dużej mierze sensu nie miały.
Do tego wiele aktów było zwyczajnie przeciągniętych przez co uczucie napięcia ustępowało... znużeniu. Jeśli jeszcze wrzucimy do tego fakt, że efekty momentami są naprawdę kiepskie to wyłania nam się całościowy obraz... średniaka. Tak bowiem mogli nazwać tę odsłonę - Obcy: Nuda i Przeciętność.
Idąc na seans przedpremierowy dla prasy oczekiwania większości z nas były inne.
Nie chcę spojlerować więc dlatego tylko napiszę (parafrazując fragment wypowiedzi autora art.) - Obcy:Przymierze jest tak daleki od serii Obcy jak Ziemia od planety LV-426. Dla mnie to minus.
Chciałem wyjść z kina po 20 minutach, ale była za ciemno ;)
WAT?
Idź samemu jak najdalej do jaskini, żeby się wykąpać - no bo co może się stać?
Widzisz jak jakiś obcy morduje kogoś, a potem zaczyna mieć jakiś "mentalny" kontakt z androidem? Zastrzel obcego i zaufaj androidowi. No bo co może się stać jak otworzy się kosmiczne jajo i android powie "zajrzyj do środka - nic Ci się nie stanie". Niech ten kto widział film i uważa że ta scena pokazuje inteligencję nowego kapitana - rzuci kamieniem.
Zmarnowałem tylko czas i pieniądze.
Najgorsze jest to, że nie ma następców nikt nie może wymyślić nic fajnego nie nowego tylko fajnego i dlatego mamy Rambo 16, Obcy 20, Gwiezdne Wojny epizod 126ty itd.
Jak umrą Sylwek, Arni, Van Damme, reszta... oraz reżyserzy tacy jak Ridley Scott, James Cameron itd.
to niestety zostaniemy sam na sam z nowym kinem i gniotami typu szybko i zawistnie, atak rekinów piaskowych 4...
totalnie nie ma następców ani aktorów ani reżyserów
Sorry, ale dla mnie obcy w tym filmie to czysta komercja. Wypucowany, lśniący wręcz jak Bantley czy Mercedes, w pełnej okazałości. Największy zawód to sceny właśnie z obcym przypominające poziomem te z AVP2 i idiotyczne dialogi (z wyjątkiem syntetyka rzecz jasna bo dla niego po prostu powinno się wybrać do kina).
Już pomijam fakt, braku pomysłów ekipy...żeby po raz kolejny w ten sam sposób rozprawić się na koniec z xeno.
Na podwójny plus: Fassbender,
Brawo Jakub - dokonałeś niemożliwego
2k ludzi + kilkanaście osób z obsługi statku leci sobie spokojnie zahibernowanych. Czuwa nad nimi Fassbender - ale nie ten stary, tylko nowszy. Nagle jest jakaś eksplozja w kosmosie i wszystko się trzęsie (cały czas tłukło, łułułułu). Protokoły statku wymagają, aby w przypadku takiej sytuacji, która mimo że nieprzewidywalna, jest znana - uruchomić tryb "palenia członków załogi którzy nie wyszli w czas z hibernacji". Papa James Franco (rola życia). Potem dowiadujemy się że cała ekipa leci zasiedlać planetę X, ale nagle dostajemy jakiś sygnał z planety Y. No więc cały misterny plan podróży międzyplanetarnej poszedł w pi...du. No bo po co kierować się rozsądkiem i pewnie wieloletnimi badaniami na temat zasiedlania planet, skoro mamy jedną bliżej. OK. Po akcjach z prometeusza wiadomo też, że na każdą planetę na której jest tlen i można oddychać - wychodzimy po raz kolejny "UWAGA" - bez kombinezonów i chociażby kilkugodzinnego badania flory i fauny. OK :) nagle dowiadujemy się że obcy który zazwyczaj wykluwał się po kilku dniach z formy face-huggera - tutaj wykluwa się z formy wielkości pyłków kurzu do formy wielkości średniego psa w przeciągu 15~30 minut. OK :) Potem widzimy jak babka która została opluta krwią zainfekowanego - zamyka w pomieszczeniu inną babkę i ofiarę obcego, posiłkując się stwierdzeniem "Możesz być zarażona" :P Potem mamy znowu masę głupot, aż w końcu dochodzimy do wisienki na torcie - sceny dwóch fassbenderów (aż mi szkoda bendera z futuramy) gdzie UWAGA PO RAZ KOLEJNY: Dwa androidy trzymają się za fleta :) wypowiadając rozkoszne słowa "You blow.... and I'll do the fingering".... Sexy mamacita andro :P
Aaaaa wiadomo... film współczesny to musi być wątek gejowski. Aaaa akcja dzieje się 10 lat po prometeuszu, więc uj z technologią geologów (latający drono-kulko skanery). Uj z faktem że w misji kolonizacyjnej na bank potrzeba geologa i innych naukowców. Motyw spacejockey'ów został potraktowany tak jakbyś kupił nowego promocyjnego "Snickers'a X2" po czym okazałoby się że zamiast drugiego snickersa masz po prostu dwie folie zamiast jednej. Film jest tak kiepski że nawet nie byłem w stanie wymyślić lepszego porównania. Hmmm.... No i mega spoiler - obcego stworzył stary Fassbender - więc na serio temat space jockey'ów został zaorany w całości. Ktoś ma jakieś pytania? Służę odpowiedziami :)
Niezły pomysł z edycją komentarzy, zerwało mi połączenie ale jakoś dało się to posprzatać.