Po rekordowo popularnych beta testach blizzardowy Overwatch ujrzał w końcu światło dzienne przynosząc graczom dokładnie to, co obiecywał.
drużynowa rozgrywka w pełnym tego słowa znaczeniu; niezwykłe umiejętności bohaterów; futurystyczne lokacje; stylowa komiksowa grafika; intrygująca otoczka fabularna; syndrom „jeszcze jednego meczu”; niezłe spolszczenie
Minusyinfantylne motywy fabularne mogą odstraszyć dojrzalszych graczy; słabo motywujący system nagradzania; brak bardziej rozbudowanych trybów gry; balans jednostek daleki od ideału
Wszyscy na pozycjach
Pamiętam wyrazy niedowierzania na twarzach graczy, kiedy Blizzard ogłosił, że pracuje nad FPS-em. Wątpliwości było co niemiara. Strzelanina autorstwa twórców serii Starcraft, Diablo czy World of Warcraft? To zakrawało o niedorzeczność! Ale to było już jakiś czas temu.
Trochę wody w Wiśle zdążyło upłynąć, a Overwatch z niejasnej koncepcji przerodził się w pełnoprawny produkt. Tym samym cały świat może się już przekonać, że panowie od Heroes of the Storm wiedzą doskonale, jak się zachować, kiedy im wcisnąć w dłoń spluwę.
Wchodzi do baru robot-ninja, świnia z hakiem i kowboj...
Stara anegdota mówi o molu książkowym, który czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. Pewnego dnia bibliotekarz podsunął mu dla żartu książkę telefoniczną, a kiedy spytał zapalonego czytelnika o wrażenia z lektury, ten odparł: „Fabuła jak fabuła, ale jaka obsada!”. Z nowym tytułem Blizzarda jest podobnie.
Towarzyszące premierze gry filmy animowane przemycają nam wprawdzie opowieść o świecie przyszłości, w którym ludzie i roboty skaczą sobie do oczu, ale prawdę powiedziawszy ta warstwa narracyjna jest jedynie prostą ramką dla niezwykłych portretów głównych bohaterów.
O ile polityczno-moralizatorska historyjka może co najwyżej zauroczyć brylujących na WOS-ie nastolatków, o tyle przekrój postaci z Overwatch zaintryguje chyba każdego gracza, niezależnie od jego wieku i dojrzałości. Nie chcę być źle zrozumiany – stworzone przez Blizzarda uniwersum jest niezwykle barwne, ale nieco jednak infantylne.
Wróćmy jednak do wspomnianej już „obsady”. Niektórzy porównują nowe dziecko twórców Diablo do sieciówki Team Fortress 2. Nie będę roztrząsał tutaj, na ile to porównanie jest adekwatne, a zaznaczę jedynie, że nie jest ono zupełnie bezpodstawne.
Dwa elementy w oczywisty sposób są wspólne dla obu tych tytułów. Po pierwsze zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku tworzymy drużyny złożone z wyspecjalizowanych zabijaków, a po drugie funkcja każdego z członków ekipy jest podyktowana jego umiejętnościami.
Zasadniczo Overwatch dzieli swoich bohaterów na cztery grupy. Pierwsza z nich to szybcy w nogach, ale niezbyt wytrzymali spece od mokrej roboty. Innymi słowy – linia ataku. Tutaj znajdziemy między innymi cofającą się w czasie Smugę (która na tę chwilę jest twarzą marki), odbijającego strzały cyborga czy też robiącego fikołki rewolwerowca.
Do drugiej szufladki zapakowano bohaterów obrony, czyli mniej mobilne jednostki. Spośród nich na szczególną uwagę zasługuje łucznik-snajper, zamieniający się w stacjonarne działko Bastion, a także wszystkowidząca Trupia Wdowa.
Trzecia kategoria to tak zwane „tanki”, takie jak wymachujący wielkim młotem mięśniak i świniopodobny tłuścioch z ładowaną złomem dwururką. Natomiast ostatnią grupę stanowią żołnierze wsparcia, a więc przede wszystkim polowy NFZ z medytującym robotem i wskrzeszającą poległych anielicą na czele.
Co najważniejsze, gra każdą z tych postaci jest zupełnie różna i wymaga od nas opanowania charakterystycznych dla niej umiejętności. Nie sposób porównać błyskawicznej „walki podjazdowej” Smugi z defensywnymi zagraniami goryla Winstona.
Obok niełatwego wyszkolenia się w sposobie walki każdej z tych postaci, niezwykle istotna jest także elastyczność w doborze bohaterów i umiejętna żonglerka nimi nawet w trakcie jednej partii.
W połowie meczu sytuacja na polu bitwy może się tak zmienić, że nasz powolny Bastion będzie musiał ustąpić miejsca znacznie szybszemu McCree.
I to właśnie stanowi największą zaletę Overwatch! Odpowiednie dobranie składu, zgranie się ze sobą poszczególnych zawodników i dopasowanie do siebie umiejętności różnorodnych postaci to jedyny klucz do sukcesu. A także źródło nieziemskiej frajdy.
Overwatch od A do B
I po co to wszystko? Po co dobierać, dogrywać, dopasowywać? Odpowiedź jest prostsza, niż można by było przypuszczać. Po to, żeby zająć punkt A lub B. Ewentualnie przypilnować wędrującego po mapie „ładunku”. Niestety, jeśli chodzi o tryby rozgrywki, na razie Overwatch jest w stanie zaoferować tylko tyle.
Dodatkowo co tydzień pojawia się jeden tryb bonusowy, który nie tyle zmienia reguły meczu i warunki wygranej, co stanowi wariację na temat samej mechaniki gry. Na przykład znacząco skracając czas odnawiania się zdolności i podwajając liczbę punktów życia. Miła odmiana, ale zasługuje ona jedynie na miano ciekawostki.
Wracając jeszcze na moment do dwóch literek „A” i „B” zaznaczmy, że o ile sama idea jest stara jak świat, o tyle jej wcielenie w życie w Overwatch jest prawdziwie mistrzowskie.
W zasadzie zupełnie udało się uniknąć chaosu na polu walki, jaki jest mankamentem niektórych sieciowych strzelanin. Każdy zaś mecz to idealne pole do popisu dla cyfrowych taktyków. Innymi słowy – może i brakło trochę innowacyjności, ale zabawa i tak jest przednia!
Nie byłem, więc się wypowiem
Oczywiście, nie bez znaczenia dla przejrzystości i atrakcyjności potyczek są także projekty map. I nie chodzi mi tylko o to, że są one proste, a zarazem finezyjne, niczym kultowe Nuketown z Call of Duty. Oprócz tego stanowią one prawdziwą ucztę dla oczu.
Fakt faktem, że wyglądają one bardzo pocztówkowo, ale nie sądzę, żeby można było to uznać za poważną wadę. Mamy tutaj do czynienia z cudownie futurystycznymi wariacjami na temat malowniczych zakątków naszego globu.
A co w tym kontekście oznacza ich „pocztówkowość”? Tyle tylko, że bardziej przypominają one utarte społecznie wyobrażenia różnych miejsc, niż ich realny wizerunek.
Wyjaśnię to jeszcze przejrzyściej. Gdyby zapytać kogoś, kto nigdy nie był w Paryżu, o wygląd tej metropolii znad Sekwany, odpowiedziałby zapewne, że znajdziemy tam wieżę Eiffela, wybiegi dla modelek, kawiarnie pełne pijanych absyntem malarzy i Łuk Tryumfalny. I chociaż stolicy Paryża w Overwatch nie uświadczymy, wszystkie inne miejsca są prezentowane w równie stereotypowy sposób.
Co za tym idzie, jeśli Londyn, to muszą być korytarze metra, wychodzące na uliczkę z piętrowym autobusem, nad którym góruje Big Ben. Nepal to, oczywiście, pokryte płaskorzeźbami klasztory. Japonia może się pochwalić ogrodem, w którym kwitną wiśnie, a Rosja to śnieżne zaspy i czarne Beemki.
Nie znaczy to jednak, że ten zbiór oglądanych przez pryzmat science-fiction pocztówek nie potrafi zauroczyć. Wręcz przeciwnie! Daję głowę, że znajdą się tacy, którym ta „stereotypowość” aren nie będzie przeszkadzać za grosz, a najpewniej wcale nie zwrócą na nią uwagi. Tym niemniej, dla mnie była ona czasami rażąca i przeszkadzała w podziwianiu naprawdę malowniczych krajobrazów Overwatch.