Już widzieliśmy dziewiąty film Quentina Tarantino "Pewnego razu... w Hollywood". W rolach głównych Leonardo DiCaprio, Brad Pitt i Margot Robbie. W naszej recenzji dzielimy się wrażeniami po seansie, nie spoilerując przebiegu akcji oraz mówimy, czy warto wybrać się do kina.
Od razu zaznaczę, że jestem typowym fanem filmów Tarantino i na każdy nowy obraz spod jego ręki czekam jak gracze na nową grę CD Projekt RED.
Obiektywny też nie jestem, bo jak mogę być, jeśli poprzednie filmy obejrzałem łącznie kilkadziesiąt razy? Jest to zatem recenzja osoby, która kocha kino i uwielbia sposób, w jakim obecny w nim jest Quentin. Cenię jego wizję snucia celuloidowych historii. Bardzo charakterystyczną wizję, której nie sposób pomylić z żadną inną.
Dziewiąty film Quentina Tarantino
"Pewnego razu... w Hollywood" to z pewnością jeden z najważniejszych filmów tego lata. Być może nawet ostatni w dorobku tego reżysera. Wprawdzie od lat zapowiadał, że łącznie nakręci okrągłe dziesięć filmów, ale ostatnio zrewidował swój pogląd i deklaruje obecnie, że wszystko zależy od tego, jak przyjęty zostanie ten z numerem dziewięć.
Fanów Quentina na pewno nie trzeba zachęcać, aby pobiegli do kina. Pewnie już w nim byli lub właśnie się wybierają. Pozostałym polecam seans, chociażby po to, aby przekonać się, jak kręci filmy człowiek, który kino kocha miłością bezgraniczną. Fachowca, który dba o każdy detal i niczego nie pozostawia przypadkowi. Jeśli coś znalazło się w oku kamery, to taki właśnie był jego zamysł.
Jednocześnie "Pewnego razu..." jest filmem zupełnie wyjątkowym w jego portfolio. Mniej tutaj charakterystycznych dla Tarantino monologów i błyskotliwych wymian zdań, zdecydowanie mniej drastycznych scen i przemocy (chociaż naturalnie nie mogło jej zabraknąć). Sporo za to humoru i ciepła, którego wcześniej próżno było szukać u tego reżysera.
Tym filmem Tarantino zabiera widza w podróż po świecie, którego już nie ma. W wycieczkę po świecie "starego Hollywood", na którego filmach reżyser się wychował, i które to filmy w głównej mierze go ukształtowały. Mieszają się tutaj więc autentyczne postaci i wydarzenia, klasyczne filmy oraz rzeczy będące wytworem bujnej wyobraźni Quentina. Mamy tutaj więc popularnego niegdyś aktora, który ma trudności w odnalezieniu się w zmieniającej się filmowej rzeczywistości.
Mamy jego dublera, a zarazem najlepszego przyjaciela, który towarzyszy mu w każdej chwili. Mamy także Romana Polańskiego i jego młodziutką żonę Sharon Tate oraz grupę tajemniczych hippisów pod wodzą Charlesa Mansona.
Jak to wszystko się ze sobą łączy? Gdzie przebiega granica między fikcją a rzeczywistością? Linia bywa tak cienka, że przestaje z czasem mieć znaczenie.
Liczy się tylko to, co pozostaje po seansie. W moim przypadku była to chęć dyskutowania o tym, co właśnie zobaczyłem, uśmiechania się do scen, które szczególnie utkwiły mi w pamięci oraz kręcenie głową z niedowierzaniem "jak coś takiego mogło mu przyjść do głowy".
Jeśli to nie jest oznaka dobrego filmu, to sam nie wiem już, co miałoby nim być.
Nie oglądam filmów QT w typowy sposób, jeśli za taki uznamy podążanie wyłącznie za fabułą. W przypadku Quentina równie dużo, jeśli nie więcej, dzieje się poza nią. Kadry wypełnione są mniej lub bardziej ukrytymi niuansami i mrugnięciami do widza.
Spora część zabawy polega więc na odszukiwaniu tych smaczków i nawiązań oraz autocytatów. Mogą to być rekwizyty pojawiające się w każdym filmie reżysera (np. specyficzna marka papierosów Red Apple). Może być nim określone ujęcie kamery, czy znani aktorzy grający epizody trwające nierzadko zaledwie kilkanaście sekund.
Za każdym razem, gdy udało mi się dostrzec taki detal, uśmiechałem się od ucha do ucha, powtarzając w myślach - Quentin, tym stary... zbóju. I know what you did there.
Hołd dla kina
W "Pewnego razu... w Hollywood" tych odniesień jest chyba nawet więcej niż kiedykolwiek. To w końcu swoisty hołd i wyznanie miłości do kina, a być może także symboliczne podsumowanie dorobku reżysera.
To także wyraz wiary Tarantino w moc sprawczą kina. W to, że film jest w stanie zmieniać rzeczywistość. Wpływać na nią i pisać scenariusze, które w realnym świecie wydawałaby się nieprawdopodobne. Kino ma jednak to do siebie, że w nim wszystko jest możliwe. I to właśnie w nim jest najpiękniejsze. Nawet kiedy wydaje Ci się, że widziałeś już wszystko i nic nie jest w stanie Cię zaskoczyć, właśnie wtedy dzieje się magia.
Może nią być błysk i łza w oku DiCaprio albo chłopięcy urok podstarzałego Brada Pitta. Może to być wyjątkowo długie ujęcie, w którym kamera krąży po planie, skupia się na twarzach aktorów i rejestruje całą gamę emocji. Ba, może to być nawet autoparodia reżysera oraz mylenie tropów, wprowadzanie widza w błąd i świadome granie kliszami, aby na końcu zrobić zaskakującą woltę.
Trzeba naprawdę "umieć w kino", aby sobie na to pozwolić, oraz żeby wszystkie te elementy spinały się w zgrabną całość. Kto ma jednak tego dokonać, jeśli nie Quentin?
Marsz do kina!
Komentarze
5Dla mnie Tarantino to mistrz kina kiczowatego do bólu!
Nie oglądałem wszystkich, ale myślę, że "Pulp Fiction", "Kill Bill", "4 pokoje", "Django", "Bękarty wojny" to wystarczająco reprezentatywna dawka by sobie wyrobić opinię.
Jeśli komuś się te filmy podobają to ok, ale ja się ucieszyłem jak przeczytałem, że ten reżyser ma zamiar nakręcić w życiu nie więcej niż 10 filmów i być może ten recenzowany powyżej będzie jego ostatnim.