Wirtualni strzelcy wyborowi od lat poszukują idealnego narzędzia do swoich konsol. Razer Wildcat nie jest może strzałem w 10-tkę, ale nieźle dziurawi tarczę.
- duża liczba spustów,; - nakładki i naklejki antypoślizgowe,; - szybkie, choć niezbyt intuicyjne, programowanie klawiszy,; - gniazdo słuchawkowe,; - klawisze do regulacji dźwięku i aktywacji mikrofonu,; - możliwość odkręcenia dolnych spustów,; - wygodny futerał,; - współpraca z Windows 7/8.1/10.
Minusy- działa tylko na kablu,; - wygląd, który nie każdemu przypadnie do gustu,; - plastikowa konstrukcja kontrastująca z wysoką ceną,; - raz naklejona warstwa antypoślizgowa nie zostanie już zastosowana ponownie.
Razer Wildcat wychodzi na żer
Producent wysoko cenionych (niech każdy to zrozumie, jak chce) gadżetów dla graczy, podłącza się do Xbox One i korzystając z ogromnego popytu na „elitarną”, wypasioną wersję kontrolera prosto z firmy Microsoft wypuszcza swoją, autorską jego wersję. W taki sposób w ręce xboksowych wymiataczy trafia oznaczony trzema wężami pad, o którym twórcy mówią, że jest doskonałym wyposażeniem na cyfrowe pole walki.
Pierwszy kontakt z tą dziką bestią Razera może budzić mieszane uczucia. Jej wygląd jest bowiem niezbyt imponujący (przynajmniej w wersji bez doklejonych, gumowanych nakładek), a niektórych może zwyczajnie odrzucać. Jednak dłuższe obcowanie z Razer Wildcat ukazuje zagrzebaną pod niepozorną powierzchownością prawdziwą naturę tego drapieżcy. Co nie zmienia faktu, że wciąż pozostaje on zaledwie Żbikiem, a nie tygrysem lub innym lwem.
Specyfikacja techniczna:
- Komunikacja: przewodowa
- Interfejs: USB
- Liczba bumperów: 2 klasyczne + 2 dodatkowe z technologią Hyperesponse
- Liczba triggerów (spustów): 2 klasyczne + dwa dodatkowe, odłączane
- Maksymalna ilość profili: 2
- Funkcje dodatkowe: panel Quick Control z regulacją głośności i wyciszaniem mikrofonu
- Waga: 262 gramy
Łuskowata skóra Żbika
Skoro o wyglądzie mowa, od niego właśnie zacznijmy. Starczy spojrzeć na zdjęcia, żeby stwierdzić krótko i jednoznacznie: nie jest aż tak elitarnie. Gusta gustami, „dizajn” swoją drogą, a poza tym jest albo zbyt monotonnie (żałobna czerń) albo, po doklejeniu charakterystycznych zielonych nakładek, nadmiernie odpustowo.
Jasna sprawa, zieleń z czernią – ikoniczny dla Razera znak jadowitego węża. Wszystko to rozumiem. Trzy żmijowe łby, żbik w nazwie... Gdyby jednak odrzeć Razer Wildcat ze zwierzęcej symboliki, pozostanie tylko plastik, który w połączeniu z gumowymi częściami razi po oczach mozaiką kontrastujących barw.
Szkoda też trochę, że Żbiczek nie skopiował dość elegancko wykonanych przycisków A, B, X, Y z kontrolera Xbox One (ani też z jego wersji Elite), ale pożyczył cukierkowe guziki z pada Xboksa 360. Choć spora część graczy ceni sobie te tradycyjne kolorowe oznaczenia klawiszy, tutaj, na tle jasnozielonych elementów, prezentują się one mało okazale. A przynajmniej nie na tyle by mówić o elitarności gamepada.
Jednakże na ogromny plus Razer Wildcat można policzyć to, że mechanika tychże przycisków jest zgoła odmienna od tej znanej z klasycznych kontrolerów microsoftowej konsoli. Dzięki technologii Hyperesponse reagują one niezwykle szybko. Ich skok jest bardzo krótki, a przy ich naciśnięciu czuć wyraźny, mechaniczny klik oznaczający moment ich aktywacji. Mnie osobiście jakoś nie przypadło to do gustu, ale wierzę, że takie rozwiązanie ma swoich wielbicieli. Zapewne wśród tych największych, strzelankowych wymiataczy.
Wygląd Razer Wildcat, tuż po jego sklepowych narodzinach jest odmienny od tego przedstawianego przeze mnie. Żbik jest prawie cały czarny, dlatego, że jaskrawozielone elementy mogą być nałożone na plastikowy korpus dopiero przez użytkownika. Jeżeli komuś odpowiadają wężowe akcenty, sięga do futerału po zielone nakładki, a cała reszta zawsze może zostać przy czarnej wersji (wciąż nieco przypominającej Xboksa 360).
Brzmi uczciwie? Nie do końca. To, co wydaje się świetną opcją personalizacyjną w gruncie rzeczy jest stawianiem gracza przed trudnym wyborem. O ile gumki nakładane na drążki (antykoncepcyjne skojarzenia jak najbardziej na miejscu) można w każdej chwili bezproblemowo zdjąć, o tyle duże płaty łuskowatej skóry, które mocuje się na bokach pada, są w zasadzie do jednorazowego użytku.
I sami twórcy wcale tego nie ukrywają, zaznaczając w instrukcji Razer Wildcat, że po pierwszym naklejeniu kolejne zastosowanie tych elementów jest praktycznie niemożliwe. Skutki decyzji są permanentne i nadają nowego znaczenia znanemu z razerowych ulotek hasłu: „Congratulations, there is no turning back”.
Wolność i kanapa
Co istotne jednak, zielone naklejki i nakładki nie tylko z wyglądu przypominają skórę węża, ale też fakturą są zbliżone do gadzich łusek. Sprawia to, że przywodzą na myśl akcesoria sportowców, które pewnie leżą nawet w spoconych dłoniach. Skojarzenie nieprzypadkowe, bo Razer Wildcat jest adresowany w dużej mierze do esportowych atletów.
Innymi słowy – zadbano o nasz komfort. Plastikowa konstrukcja nie ciąży, zielone łuski przyjemnie lgną do dłoni... Nic, tylko usiąść na kanapie i delektować się xboksową pożogą. O ile tylko sofa lub fotel nie są zbyt daleko odsunięte od telewizora, ponieważ Żbiczek – ku zaskoczeniu wszystkich - działa tylko i wyłącznie na kablu.
Zanim podniosą się głosy oburzenia, założę togę adwokata diabła. Z jednej strony bezprzewodowe kontrolery to na początku dwudziestego pierwszego wieku absolutny standard, z drugiej zaś granie na kablu jest popularną praktyką zawodowców. A przecież to dobro tych ostatnich jest priorytetem dla twórców spod znaku trzech węży.
Nie sposób też pominąć faktu, że Razer Wildcat, z racji jego niemal bezproblemowego działania w systemach Windows od 7 w górę, może być ciekawą alternatywą dla użytkowników pecetów. Ci zaś dość rzadko grają w swoje ulubione tytuły rozparci na kanapie, stąd i pad na kablu nie jest dla nich żadnym utrudnieniem.
Ognia ze wszystkich spustów
Jak już wspomniałem na wstępie, Razer Wildcat to nie tyle zwyczajny kontroler, co rozbudowana giwera dla konsolowych sołdatów. Ilość spustów wbudowana w to plastikowe ciałko nie pozostawia cienia wątpliwości, co do swojego strzelankowego przeznaczenia. W porównaniu z naszym żbikiem nawet najbardziej wymyślne gadżety panów Smitha i Wessona wyglądają jak dziecięce pistoleciki na wodę.
I tak obok czterech podstawowych spustów znanych ze standardowego kontrolera Xbox One dorzucono jeszcze kolejne cztery „triggery”. Choć na papierze nie wygląda to szczególnie imponująco, zdjęcia dają namiastkę tego, jakie wrażenie „w realu” wywiera pad wyposażony w taką liczbę przycisków.
Niestety, ich umiejscowienie pokazuje wyraźnie, że ilość nie zawsze równa się funkcjonalności. Choć wszędzie ich pełno, nie zawsze łatwo do nich dosięgnąć. O ile dwa z nich dobrze się układają pod środkowymi lub serdecznymi palcami, o tyle pozostałe dwa w założeniu mają znajdować się pod czubkami palców wskazujących. A to założenie jest korygowane przez rzeczywistość (w każdym razie w przypadku graczy o krótszych palcach).
Nie chce mi się wierzyć (choć oczywiście mogę się mylić, bo prawdziwych wymiataczy nie brakuje) żeby większość graczy wciskała klawisze „LT” i „RT” środkowymi paliczkami. Jeżeli moje przypuszczenia są trafne, górne z dodatkowych przycisków – wbrew zapowiedziom – wcale nie są umieszczone tuż pod czubkami palców. W każdym razie ja ich tam nie znalazłem. Choć raz jeszcze podkreślę, że sporą rolę może tutaj odgrywać wielkość dłoni.
Jednak próby wymacania przycisków „M1” i „M2” szybko stają się coraz krótsze, jak również coraz efektywniejsze, toteż trudno to uznać za poważną wadę urządzenia. Żeby być uczciwym, trzeba stwierdzić, że ilość spustów oraz ich rozmieszczenie to główny atut Razer Wildcat.
Dodajmy jeszcze, że dwa z nich – te znajdujące się na spodzie – można w prosty sposób usunąć za pomocą dołączonego do zestawu śrubokręcika. Drobiazg, ale cieszy! Co ciekawe, właśnie te odkręcane „triggery” po konsultacjach z esportowymi fachmanami umieszczono w metalowych obudowach, żeby zagwarantować ich trwałość.
Natomiast pod pozostałymi dwoma przyciskami z literą „M” umieszczono hamulce klawiszy „RT” i „LT”, zmniejszające ich wychylenie. Ta opcja świetnie sprawdza się, kiedy mamy ochotę krótko szarpać za spust naszej zautomatyzowanej pukawki.