Gry taktyczne nie są już takie, jak kiedyś… No, chyba, że Shadow Tactics: Blades of the Shogun, które garściami czerpie z klasycznych rozwiązań tego gatunku.
- wciągająca rozgrywka,; - „żywi” bohaterowie, którzy wchodzą ze sobą w interesujące interakcje,; - ciekawie zaprojektowane misje,; - duże i pomysłowo przygotowane mapy,; - malownicza oprawa wizualna,; - powrót do kultowej mechaniki,; - możliwość wybrania angielskiego lub japońskiego dubbingu.
Minusy- zbyt wiele rozwiązań żywcem skopiowanych z Desperados,; - można było oczekiwać trochę oryginalniejszego podejścia do tematu.
Shadow Tactics: Blades of the Shogun pyta o komandosów
Cytaty wplecione w premierowy zwiastun Shadow Tactics: Blades of the Shogun nie pozostawiają wątpliwości, do kogo jest adresowany ten tytuł. W czasach Dishonored 2, cyfrowego serialu Hitman i Deus Ex: Mankind Divided twórcy z Mimimi Productions postanowili przypomnieć światu, jak wyglądało skradanie przed blisko dwudziestu laty. A konkretnie chodzi mechanikę gry wypracowaną przez legendarną serię Commandos.
Izometryczny widok, zielone trójkąty oznaczające wzrok przeciwnika, ekipa przemykających się cieniem zabijaków… Znacie ten klimat? Krótko mówiąc, chodzi o powrót do najlepszej epoki gier taktycznych czasu rzeczywistego.
Jako że sam z sentymentem wspominam ten okres, z radością powitałem taktyczne dziecko Mimimi Productions. I dodam od razu, żeby nie budować sztucznie napięcia, że nie cieszyłem się na próżno. Zabawa przy Shadow Tactics: Blades of the Shogun jest wyśmienita!
Tylko… tylko dziwne uczucie deja vu nie dawało mi spokoju. Ciążyło gdzieś na żołądku, odzywało się w kręgosłupie, plątało myśli i przywoływało dawne wspomnienia z zaskakującą wyrazistością. Spytacie: Cóż w tym dziwnego, skoro twórcy już na wstępie mówią, że inspirowali się „Komandosami”? No właśnie. Sęk w tym, że wcale nie chodzi o serię Commandos.
Kowboje z kraju kwitnącej wiśni
Commandos: Behind Enemy Lines, czyli protoplasta serii, prędko doczekał się swoich naśladowców. Jednym z nich było Desperados: Wanted Dead or Alive, które korzystało z podobnej mechaniki, jak hit o chwatach służb specjalnych, ale porzucało scenerię drugowojennych fortyfikacji na rzecz prerii i miasteczek Dzikiego Zachodu.
I to raczej z dorobku tego wirtualnego westernu, a nie „Komandosów” korzysta najbardziej Shadow Tactics: Blades of the Shogun. W zasadzie „korzysta” to za mało powiedziane. Jest zwyczajnie klonem Desperados przeniesionym na japońskie wyspy z XVII wieku.
Mamy więc niemal te same zasady rozgrywki, które na przykład nie pozwalają nam zaglądać pod stropy budynków, ani nie dają zgody naszej ekipie na wejście do nich, kiedy w środku znajdują się przeciwnicy.
Również drużyna, którą dowodzimy, przypomina do złudzenia bandę wirtualnych rewolwerowców sprzed 15 lat. Nawet mapy są zaprojektowane w taki sposób, że ze spokojem mogłyby się znaleźć w kampanii Desperados (nie licząc aspektów technicznych rzecz jasna i azjatyckiego kolorytu).
Ba! Znajdujemy tu nawet tryb cienia, który jest prawie nietkniętą zębem czasu opcją „quick action” z taktycznych przygód kowbojów. (na marginesie - fani Commandos wygrzebali z kodu drugiej części tej serii ślady eksperymentów z analogiczną funkcją, która jednak nie znalazła się w finalnej wersji gry.) A to tylko kilka podobieństw, bo wytropienie ich wszystkich ciągnęłoby się w nieskończoność.
Można by zatem pomyśleć, że Shadow Tactics: Blades of the Shogun to tytuł niewart uwagi i kopia do kwadratu. Bo przecież jeden do jednego kalkuje rozwiązania z gry, która już sama w sobie była naśladowczynią.
Rzecz jasna, ten zarzut ma swoje podstawy i nie sposób go bagatelizować, ale też nie przesłania on całego obrazu Shadow Tactics: Blades of the Shogun. A już na pewno nie decyduje o atrakcyjności tej produkcji.
Knując przy sushi
Po tym przydługim, ale koniecznym wstępie czas wreszcie zająć się tym, co ewidentnie unikalne dla Shadow Tactics: Blades of the Shogun, czyli niesamowitym klimatem feudalnej Japonii.
Zanurzamy się w niego już od pierwszej sekwencji, która przenosi nas do nadmorskiej twierdzy obleganej przez wojska aspirującego do władzy nad krajem gejsz i ryżowych pól szoguna. Rzecz jasna, naszym zadaniem nie będzie kierowanie armiami samurajów, ale pojedynczym ninja, który podczas przygotowań do szturmu infiltruje fortecę od zaplecza.
Wprawdzie jest to jedynie etap szkoleniowy, ale jeden z tych, które nie każą strzelać do tekturowych tarcz, ani innych słomianych kukieł, ale dają przedsmak prawdziwej rozgrywki. A ta ostatnia stanowi smakowitą taktyczną ucztę.
Zresztą sama fabuła też rozwija się od wstępu w intrygujący sposób, bo oto okazuje się, że atak na wspomnianą twierdzę to ostatni rozdział walki o władzę nad krajem. Po udanym oblężeniu nowym suwerenem zostaje potężny szogun. I można by pomyśleć, że teraz zapanuje już pokój, a poddani będą delektować się sielanką nowych rządów.
Niestety (a raczej „stety”, bo inaczej Shadow Tactics: Blades of the Shogun nie miałoby zbyt wielu misji do zaoferowania), prędko zawiązuje się spisek przeciwko szogunowi. Jak łatwo się domyślić, nasza ekipa speców od zakradania i mordowania postanawia przyjść z pomocą nowemu władcy.
Co tu dużo mówić, japoński pan na włościach ma wyjątkowe szczęście, bo to nie byle zbieranina, ale prawdziwy zespół fachowców.
Przychodzi Meksykanin do samuraja...
Już od pierwszego przypadkowego spotkania na polu walki, w którym uczestniczą ninja Hayato i samuraj Mugen, oczywistym się staje, że drużyna Shadow Tactics: Blades of the Shogun nie będzie odczłowieczonym składem taktycznych maszyn (jak to trochę miało miejsce w serii Commandos), ale ludźmi z krwi i kości.
Przeżywają oni na swój sposób zadania, w których biorą udział, dowcipnie ze sobą gawędzą, mają własne motywacje, uczucia, a przede wszystkim każda z tych osób posiada swoją indywidualną historię.
Najbardziej zapadła mi w pamięć młodziutka Yuki, która ma trochę nie po kolei w głowie, ale za to świetnie sobie radzi z kradzieżami. Nic dziwnego, skoro wychowała się na ulicach japońskich miast, a balansowania na krawędziach dachów uczyła się – jak sama przyznaje – od bezpańskich kotów.
Ciekawie obserwowało się rozwój jej relacji z pozostałymi członkami drużyny, a szczególnie z twardo (choć cicho) stąpającym po ziemi Hayato, który nie mógł pojąć ekscentrycznego stylu myślenia Yuki, a w dodatku musiał raz po raz ją upominać, żeby nie zwracała się do niego per „sensei”.
Rzecz jasna, każda z postaci dysponuje swoim własnym zestawem umiejętności. Na przykład Hayato rzuca gwiaździstymi ostrzami, a Yuki wygrywaną na piszczałce melodią wabi przeciwników w zastawione uprzednio wnyki.
I w tym momencie znowu odzywa się w moim żołądku, w plecach, w głowie to dziwaczne uczucie deja vu. Wiemy już dobrze, do czego ono odsyła. Tak jest, do Desperados. Okazuje się bowiem, że w obszarze umiejętności, jakie odnajdujemy u naszych bohaterów, także znajdujemy wyraźne zapożyczenia z cyfrowego westernu.
Dla zilustrowania tego sięgnijmy po dwie pary postaci. Po pierwsze przyjrzyjmy się potężnej postury Mugenowi, który do złudzenia przypomina zwalistego Sancheza z Desperados. Obaj cechują się nadludzką siłą, co oznacza, że między innymi mogą dźwigać dwa ciała jednocześnie.
Zarówno jeden, jak i drugi wpada w grupę przeciwników powalając ich na ziemię, czy to ciosem kolby obrzyna, czy też ostrzem miecza. Mało tego! Samuraj Mugen, identycznie jak Meksykanin z bandy Coopera, zawsze nosi przy sobie butelczynę alkoholu, którą odciąga strażników od służbowych obowiązków.
Podobnie sprawy się mają z mistrzynią kamuflażu Aiko. To z kolei wykapana Kate O’Hara. Obie panie gustują w przebierankach, potrafią odwrócić uwagę przeciwników (Amerykanka wyzywająco – widokiem zgrabnej nóżki, Japonka bardziej pruderyjnie – pogawędką), a także są w stanie na krótką chwilę ich oślepić (w Desperados – lusterkiem, w Shadow Tactics: Blades of the Shogun – proszkiem powodującym kichanie).
W przypadku innych bohaterów trochę wymieszano ich talenty i trudniej o takie przełożenie jeden do jednego. Co nie zmienia faktu, że i tym razem można było oczekiwać od twórców Shadow Tactics: Blades of the Shogun trochę więcej oryginalności. Całe szczęście, że ciekawe charaktery japońskich bohaterów w pewnym stopniu rekompensują umiejętności z odzysku.
Między spojrzeniami
Na nic jednak ekipa fachowców, jeśli nie przeniesiemy jej na odpowiednio atrakcyjne pole taktycznych działań. A jeśli chodzi o mapy, Shadow Tactics: Blades of the Shogun ma naprawdę sporo do zaoferowania.
Znajdziemy tu ufortyfikowane bastiony, pełne wrogich patroli miasta, czy też urzekające przyrodą landszafty kraju kwitnącej wiśni. Wizualnie robią one niemałe wrażenie, bo postawiono na technologię cell shading, która z jednej strony doskonale imituje klasyczną rysunkową grafikę, a z drugiej swoją trójwymiarowością pozwala spoglądać na planszę pod dowolnie wybranym kątem.
Wszystkie miejsca z Shadow Tactics: Blades of the Shogun nie tylko posiadają niezwykły klimat feudalnej Japonii, ale też stanowią nie lada wyzwania dla wielbicieli krwawych podchodów.
Na każdej z map wprost roi się od przeciwników, którzy obserwują się nawzajem, tak żeby zabezpieczyć się przed nieoczekiwanym atakiem. Często naprawdę niełatwo przedrzeć się przez dany fragment lokacji, żeby nie wzbudzić podejrzeń, czy to wartowników, czy też krzątających się po terenie cywili.
Możemy jednak wykorzystać scenografię na naszą korzyść. Starczy zrzucić głaz na głowę niczego nie podejrzewających przeciwników albo ukryć się na przemieszczającym się między nimi wozie dostawczym.
Muszę oddać Shadow Tactics: Blades of the Shogun, że każda kolejna mapa to ciekawie pomyślana szachownica, na której rozgrywanie taktycznych partii sprawiało mi dużo frajdy. I chociaż nie były to łatwe potyczki, satysfakcja, jaką dawały, była wprost nieziemska.
Pod dachami Japonii
Mimo że rozgrywka oparta jest na znanym z Desperados schemacie, twórcy Shadow Tactics: Blades of the Shogun wprowadzili też kilka innowacji. Być może nie ma ich tak wiele, jak można by oczekiwać, ale i tak stanowią one pewien powiew świeżości.
Przede wszystkim duża część akcji została przeniesiona z poziomu ulic na szczyty dachów. To doskonale pasuje do stylu działania dalekowschodnich zabójców i oddaje do naszej dyspozycji całą pulę nowatorskich zagrań, takich jak ataki z powietrza, przemykanie po rozciągniętych między gzymsami linach, czy też wspinanie się po porastającym mury bluszczu.
Co bardziej pedantyczni gracze mogliby zauważyć, że to ostatnie rozwiązanie skopiowano z jeszcze innego naśladowcy serii Commandos, czyli Robin Hood: Legenda Sherwood, ale nie bądźmy aż tak drobiazgowi i bezlitośni.
Wspomniana już interakcja z otoczeniem jest również wprowadzana ze sporą pomysłowością. Oprócz spychania głazów na naszych przeciwników, możemy między innymi rozjuszyć woła, żeby potraktował ich swoimi kopytami, a nawet odnaleźć tajne przejście otwierane pociągnięciem ukrytego przełącznika.
Do nowinek trzeba też zaliczyć postacie samurajów, którzy są odporni na ataki niemal wszystkich naszych postaci. Niemal, bo osiłek Mugen jest zdolny stawić im czoła. To jedno z tych utrudnień, które nakłaniają nas do jeszcze intensywniejszego główkowania.
W Shadow Tactics: Blades of the Shogun wprowadzono również czas „chłodzenia” poszczególnych umiejętności, co jest raczej zabiegiem znanym z gatunku MOBA lub RPG, a nie gier taktycznych. Trudno mi powiedzieć, czy ta innowacja jest do końca potrzebna, ale na pewno stanowi pewne urozmaicenie.
Szkoda, że lista tych oryginalnych elementów jest znacznie krótsza od rozwiązań jedynie powielanych przez Shadow Tactics: Blades of the Shogun. Tym niemniej zdecydowanie działają one na korzyść tytułu Mimimi Productions.
Jak kopiować, to z talentem!
Sceptycy mogą nazwać Shadow Tactics: Blades of the Shogun jawną kopią i powiedzieć, że to nic więcej, jak tylko sklonowany kotlet. Jednak moim zdaniem byłaby to opinia wysoce niesprawiedliwa. Dlaczego? Choćby dlatego, że taktyczna zabawa w feudalnej Japonii jest wyśmienita.
Owszem, najbardziej skorzystają na tym fani klasyków gatunku w stylu Commandos czy Desperados, ale w niczym nie zmienia to faktu, że Shadow Tactics: Blades of the Shogun jest grą misternie zaprojektowaną, która potrafi urzec zarówno nastrojem, fabułą, jak i samymi misjami.
A czy można było do tego wybrać lepszą scenografię, niż feudalna Japonia? W końcu całe Shadow Tactics: Blades of the Shogun przypomina ojczyznę szogunów z tamtego okresu. Może i jest to twór staroświecki, który zbyt mocno trzyma się tradycji, ale z drugiej strony jest w nim coś wyjątkowo fascynującego.
Ocena końcowa:
- wciągająca rozgrywka
- "żywi" bohaterowie, którzy wchodzą ze sobą w interesujące interakcje
- ciekawie zaprojektowane misje
- duże, pomysłowo przygotowane mapy
- malownicza oprawa wizualna
- powrót kultowej mechaniki
- możliwość wybrania angielskiego lub japońskiego dubbingu
- zbyt wiele rozwiązań żywcem skopiowanych z Desperados
- można było oczekiwać trochę oryginalniejszego podejścia do tematu
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobry plus
Komentarze
2