Ponoć ten, kto stoi w miejscu, umiera. The Flame in the Flood traktuje to porzekadło serio i zabiera nas w dynamiczną podróż, której stawką jest przetrwanie.
- niesamowity nastrój,; - doskonała oprawa muzyczna,; - ciekawa grafika,; - klimatyczne scenografie,; - oryginalne osadzenie akcji na wodach wielkiej rzeki,; - możliwość ulepszania tratwy,; - stosunkowo wysoki poziom trudności,; - gratka dla fanów survivalu.
Minusy- brak możliwości personalizacji postaci,; - czasem zamienia się w symulator porządkowania ekwipunku,; - mechanika podróżowania bywa irytująca,; - mało kreatywne podejście do samej rozgrywki.
The Flame in the Flood rozpala się znienacka
Bear Grylls zdobywa rekordową widownię w telewizji, ale trudna sztuka survivalu zbiera laury nie tylko na srebrnym ekranie. Zagościła na dobre także w wirtualnej rozrywce. Niektóre tytuły traktują ją jako gwóźdź programu, inne czynią z niej jedynie dodatek. Don't Starve od Klei Entertainment wycisnęło ostatnie soki grywalności z tej formuły, a takie giganty jak Tomb Raider czy Fallout skutecznie zaadaptowały ją na własne potrzeby.
The Flame in the Flood to kolejny tytuł stawiający na przetrwanie. Znowu głównym celem rozgrywki staje się odpowiedź na pytanie: Jak długo wytrzymasz?
I choć to tytuł w dużej mierze klasyczny aż do bólu, twórcy ze studia The Molasses Flood zadbali o to, żeby mógł pochwalić się też paroma unikalnymi rozwiązaniami.
Z psem zawsze raźniej
W postapokaliptyczne krajobrazy The Flame in the Flood wprowadza nas mały pocieszny psiak. Tak to się zaczyna. Kundelek znajduje plecak z radiem i przynosi go w pysku bohaterce imieniem Scout.
Od tej pory naszym zadaniem jest podróż po nawiedzonym potopem świecie, której głównym celem – jak łatwo się domyślić, - jest nie tyle realizacja zadań, co samo przeżycie.
A przeżyć w tym świecie nie jest wcale sprawą łatwą! Dla kurażu dorzucono nam czworonogiego towarzysza, ale wcale nie poprawia to aż tak bardzo naszego położenia. Zwłaszcza, że poza dźwiganiem części dobytku i obszczekiwaniem znalezisk, niewielki pożytek z tego zwierzaka.
Co za tym idzie, prawie wszystko spoczywa w drobnych dziewczęcych dłoniach naszej bohaterki. To ona musi stawić czoła bezwzględnej rzeczywistości Flame in the Flood, w której cztery podstawowe wskaźniki (głodu, pragnienia, temperatury i zmęczenia) wybijają rytm życia.
Gdybyście jednak myśleli, że zebranie odpowiedniej ilości jedzenia, przyrządzenie medykamentów, skombinowanie czegoś na podpałkę i przefiltrowanie wody zapewni bezpieczeństwo, to nie doceniacie dzikiej natury zalanego wodą świata.
Dość wspomnieć, że mój pierwszy zgon nastąpił wskutek ran odniesionych w walce z dzikiem, drugi przydarzył się, kiedy tratwa rozbiła się o skały, a dopiero po raz trzeci przeniosłem się na łono Abrahama z tak prozaicznego powodu, jakim był głód. A zatem śmiertelnych atrakcji tutaj nie brakuje!
Tym niemniej można odnieść wrażenie, że wszystko to brzmi dosyć sztampowo. Wprawdzie to dobrze, że realizm wprost wycieka z monitora, ale z drugiej strony owocuje to sporą przewidywalnością oraz rozgrywką polegającą głównie na skórowaniu zająców i smażeniu placków z kukurydzy.
Rzeczywiście, Flame in the Flood nie podchodzi do tematu survivalu tak kreatywnie, jak – dajmy na to – wspomniane już wcześniej Don't Starve. Brakuje tu humoru, ułańskiej fantazji i zwyczajnej oryginalności. Ale nie całkowicie! Te elementy czasami pobłyskują w mętnych wodach wartkiej rzeki.
Co ma Ghana do wiatraka?
Przy okazji The Flame in the Flood przypomina mi się jak Wojciech Cejrowski tłumaczył z ekranu telewizora, że Ghana to państwo-rzeka. Produkcja studia The Molasses Flood to coś na kształt gry-rzeki.
W poszukiwaniu zasobów niezbędnych do przetrwania przemieszczamy się między wysepkami ocalałymi z ogarniętego potopem świata. Cała zabawa polega na tym, że płynąc w dół rzecznego nurtu nie możemy cofać się do raz już odwiedzonych miejsc. Jeżeli coś przegapimy, to przegapimy – trudno!
Chciałoby się czasem rozbić obóz, ustanowić jakąś bezpieczną bazę... Nic z tego. Trzeba wskoczyć na zbitą z desek i starych beczek tratwę, żeby jak najszybciej dostać się do kolejnego suchego miejsca, które być może nie będzie do reszty splądrowane przez ocaleńców.
Jeśli chodzi o dokowanie na wysepkach, twórcy bywają niekiedy aż nadmiernie surowi. Rozumiem, że przegapienie przystani niesie ze sobą nieodwracalne skutki, ale czasem bywa irytujące, że po ponownym załadowaniu się na tratwę, nie można jeszcze raz zejść na pomost. Mimo, że łajba wciąż się przy nim znajduje.
Oczywiście, to tak naprawdę detal, który zresztą nie psuje tej zabawy, jaką jest pełna wrażeń podróż w dół rzeki. Kostur, pies i... kapitalna muzyka! Za ten ostatni element należą się twórcom gromkie oklaski, bo dzięki niemu The Flame in the Flood znacząco zyskuje na nastroju.
Wprawdzie, wbrew tytułowi tej recenzji, gatunkowo bliżej granym kawałkom do folku, niż do bluesa, tym niemniej atmosfera rzecznej podróży w poszukiwaniu skrawka lądu i paru kęsów jedzenia przywodzi na myśl właśnie ten ostatni rodzaj muzyki.
A skoro już mowa o tych wodnych opowieściach, warto nadmienić, że dodatkową atrakcją jest tu manewrowanie tratwą między ostrymi jak zębiska morskich potworów skałami. Do tego dochodzi możliwość ulepszania naszej łajby i wyposażania jej w dodatkowe gadżety, takie jak bagażnik zwiększający jej ładowność czy urządzenie do oczyszczania wody.
A skoro już o tym mowa, warto wspomnieć dwa słowa o ekwipunku, bo odnoszę wrażenie, że w tym miejscu twórcom z The Molasses Flood noga się powinęła.
Inwentaryzacja, przepraszamy!
Każdy, kto pakował się na biwak, wie dobrze, że plecak jest zawsze za mały. Żebyśmy kupili nawet największą torbę na świecie, to i tak braknie w niej miejsca. The Flame in the Flood dobitnie nam o tym przypomina.
I chociaż trudno mieć pretensje do twórców o nadmierny realizm, rozgrywka czasami zostaje kompletnie zdominowana przez grzebanie w ekwipunku. Czy wyrzucić żyłkę do łowienia ryb czy zestaw nici? Penicylinę dać psu, a szynę do nogi zostawić na tratwie? Takich dylematów nie brakuje i chociaż są one bardzo prawdziwe, to jednak w nadmiarze zabijają frajdę.
Wprawdzie możemy z czasem powiększyć nasz plecak i dobudować do tratwy wspomniany już schowek, jednak momenty, w których musimy kombinować, jak zorganizować nasz skromny dobytek, żeby wcisnąć do torby kolejną kolbę kukurydzy, zdarzają się nadzwyczaj często i potrafią skutecznie wyprowadzić z równowagi.
Moja łajba, mój plecak, moja droga
The Flame in the Flood z pewnością jednak przypadnie do gustu fanom tego typu gier. Zwłaszcza tym, którzy oczekują solidnej zabawy, a nie zaskakujących nowinek.
Jest to tym pewniejsze, że rozbrzmiewający jankeską muzyką postapokaliptyczny świat potrafi zauroczyć. Podobnie zresztą, jak postać Scout i jej zapchlonego towarzysza. Tym bardziej szkoda, że twórcy The Flame in the Flood nie dali nam możliwości personalizacji głównej bohaterki.
Właśnie takich drobiazgów urozmaicających rozgrywkę brakło w tej produkcji. To sprawia, że pozostaje ona prosta jak trzonek skleconego przez Scout kamiennego młotka.
Jest wprawdzie w nastroju tej opowieści coś z „Drogi” Kerouaca czy też z „Gwiazdozbioru Psa” Hellera, ale o ile to dziedzictwo dodaje The Flame in the Flood klasycznych smaczków, o tyle nie wpływa na finezyjność samej rozgrywki.
Tym niemniej to z pewnością pozycja godna uwagi. Warto do niej usiąść na krócej lub na dłużej. W zależności od indywidualnego gustu. I zdolności do przetrwania, rzecz jasna.
Ocena końcowa:
- niesamowity nastrój
- doskonała oprawa muzyczna
- ciekawa grafika
- klimatyczne scenografie
- oryginalne osadzenie akcji na wodach wielkiej rzeki
- możliwość ulepszania tratwy
- stosunkowo wysoki poziom trudności
- gratka dla fanów survivalu
- brak możliwości personalizacji postaci
- czasami zmienia się w symulator porządkowania ekwipunku
- mechanika podróżowania bywa irytująca
- mało kreatywne podejście do samej rozgrywki
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
bardzo dobry - Grywalność:
dostateczny plus
Komentarze
2