Kontynuacja kultowego filmu Ridleya Scotta to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów 2017 roku. A jak ogląda się dziś oryginał sprzed lat?
Tydzień przed premierą kontynuacji kultowego Łowcy androidów zrobiłem sobie wieczór z oryginałem. Postanowiłem obejrzeć film sprzed 35 lat i przekonać się, czy magia i kultowość wciąż tam jest. Czy przypadkiem czar nie uleciał, a to co zostało, jest jedynie uroczym sentymentem, jakim obdarza sie miłe wspomnienia.
Być może nie każdy wie, że nie ma jednego oryginalnego Blade Runnera. Ma to związek z konfliktem między reżyserem Ridleyem Scottem a wytwórnią dotyczącym zakończenia i ostatecznego montażu filmu. Zdaniem możnych ówczesnego świata filmowego, finał Łowcy był za mało hollywoodzki, za mało optymistyczny, a przede wszystkim zbyt niejasny. Dlatego wymuszono na twórcach wprowadzenie zmian, które zmieniły wydźwięk filmu. Przez lata od takiego zakończenia odżegnywał się zarówno Scott, jak i odgrywajacy główną rolę Harrison ford, którzy pytani o film, co najwyżej wzruszali ramionami tłumacząc, że nic nie mogli na to poradzić.
Na szczęście czasy się zmieniły i Scott mógł w końcu opowiedzieć tamtą historię po swojemu, likwidując nieszczęsny komentarz z offu i pozostawiając niedomowienie i niepewność losu, jako najbardziej wymowne zakończenie swojego dzieła. Dlatego, jeśli ktoś chce obejrzeć teraz ten film, to polecam wersję oznaczoną jako Final Cut, a pozostałe zakończenia zobaczyć później, np. na Youtube.
Łowca: spotkanie po latach
Dygresja dygresją, a za wierszowkę nikt mi tu nie płaci, tylko za konkretny materiał. Ostatni raz widziałem Blade runnera jakieś 15 lat temu. Kawał czasu. To wciąż jednak niewiele patrząc na to, kiedy swoją premierę miał film, a był to rok 1982. Ponieważ technika filmowa tak daleko poszła naprzód, naprawdę bałem się, że coś, co kiedyś było olśniewające wizualnie, teraz będzie jedynie budziło uśmiech politowania i razić sztucznością, albo wręcz tandetą bijącą z ekranu.
Okazałem się człowiekiem małej wiary. Łowca wygląda dziś równie dobrze, jak kiedyś, a stylowością i klimatem bije na głowę każdy z ostatnich filmów Scotta (przykro mi Ridley, ale taka jest prawda - twoje Kill'em all już zaistniało i nawet Obcy nie pomoże).
Precyzja w budowaniu klimatu, pieczołowicie zaprojektowane kadry i ujęcia, wszechogarniająca atmosfera przytłaczającego, dusznego świata, rzeczywistości, w której nie ma dobra i zła, a wszystko jest relatywne i w najlepszym wypadku szare. Czerń i biel? Nie istnieje. Co ważne, nawet efekty specjalne nie zestarzały się tak, jak 35 lat mogłoby sugerować. Są oczywiście sceny, w których trzeba nieco przymknąć oko, ale przez większość czasu oczy te są szeroko otwarte i chłoną każdy detal. A tych wprawne oko dostrzeże co niemiara. Od logo Atari, przez ikoniczną twarz Azjatki na gigantycznych reklamach, po latające pojazdy. Gra światłem i cieniem tworzy wręcz poetycki obraz. Tak wiem, wielkie to słowa, ale nie mogę się powstrzymać od ich użycia. Łowca jest bowiem tego wart.
Nie tylko wizualnie film się broni. To przede wszystkim opowiedziana historia jest frapująca. Wprawdzie rok 2019, który mamy już niemal za pasem, znacznie się różni od wizji reżysera i nie mamy ani identycznych z ludźmi androidów, ani latających samochodów, ale cała reszta pozostaje aktualna. Szczególnie pytanie o sens bycia człowiekiem, co czyni nas ludźmi i odróżnia nas od reszty świata. Blade Runner pokazuje, że główną siłą napędową każdej istoty jest przetrwanie. I dla niego zrobi niemal wszystko. Czy można więc karać kogoś/coś za to, że postępuje zgodnie ze swoją naturą? Ze swoim pierwotnym instynktem? Zwłaszcza że człowiek postawił się tutaj w roli boga i stwórcy, a jego dzieło w postaci androidów jest często bardziej ludzkie niż on sam?
Oryginalny Blade Runner pozostawia otwarte zakończenie. Nie wiemy, jak potoczyły się dalsze losy Deckarda. Jest to jedną z największych zalet tamtego filmu. To widz sam musi zdecydować, co wydarzyło się potem. Zmusza do myślenia. Z drugiej jednak strony, każdy w głębi serca chciałby wiedzieć, czy jego przewidywania pokrywają się z wizją reżysera. Chce, ale się boi. Z tego względu zapowiedź kontynuacji i powstanie Blade Runnera 2049 przyjąłem z podekscytowaniem i obawą. Jest przecież olbrzymie ryzyko, że kontynuacja nie podoła wyzwaniu i nie udźwignie ciężaru legendy.
Łowca: ostatnie starcie
Na szczęście Ridley Scott nie reżyseruje tego filmu, zadowalając się rolą producenta. Dlaczego to dobrze? Każdy, kto oglądał ostatnie jego filmy, nawet przy całej sympatii do jego osoby, przyzna mi rację, że nie były najwyższych lotów. Zarówno Prometeusz, jak i Obcy: Przymierze, ale też Adwokat są...słabe. Technicznie zrealizowane świetnie, ale brakuje w nich duszy. W zasadzie tylko Marsjanin był udany.
Za kamerą na planie nowego Łowcy stanął Denis Villeneuve (m.in. świetne Nowy Początek i Sicario). Zwiastuny zapowiadają, że to była doskonała decyzja i udało zachować klimat oryginału, a jednocześnie wykorzystać nowoczesne metody narracji i filmowania, aby opowiedzieć tęm historię w taki sposób, na jaki zasługuje. Pierwsze recenzje (na zamkniętych pokazach) zdają się potwierdzać te przypuszczenia.
Ja już nie mogę się doczekać seansu. Zwłaszcza po obejrzeniu trzech krótkich historii wprowadzających w świat nowego Blade Runnera. Gorąco zachęcam do ich obejrzenia, szczególnie że rzucają one światło na to, co wydarzyło się przez te 30 lat dzielące oba filmy i na to, co wydarzyło się w świecie Łowcy.
Blade Runner 2049: "2022: Black out"
Blade Runner 2049: "2036: Nexus Dawn"
Blade Runner 2049: "2048: Nowhere to Run"
Ja obejrzeniu oryginalnego filmu, zwiastunów jego kontynuacji oraz trzech historii wprowadzających już się nie boję. To po prostu nie może się nie udać.
Komentarze
8Po zwiastunach również jetem dobrze nastrojony na kontynuację :)
Konfliktu jako-takiego nie było, "wymuszenie" różnych wersji z naciskiem na "inne" zakończenia oraz poszczególne sceny w samym filmie, spowodowane były różnicami co do wymagań/odbioru samej publiczności. Widownia zza wielkiej wody jest mniej wymagająca i lubi mieć podane wszystko na tacy - jasno i klarownie. Podczas gdy widownia międzynarodowa - szczególnie europejska, wymaga od filmu znacznie więcej. Stąd też mamy do czynienia z kilkoma wersjami. Sami Ridley Scott opowiadając o ostatecznej wersji reżyserskiej, która z założenia miała godzić widownię, też nie jest jej fanem, ale jak mów, to ta wersja jest najbliższa jego sercu.
Do tekstu dodam tylko, że muzyka Vangelisa dalej jest magiczna.