Pradawne monstrum z mackami wychodzącymi z twarzy, to motyw – nomen omen – wybudzany do życia już kilkukrotnie. W Call of Cthulhu wykorzystano go do stworzenia historii z potężnym klimatem, gdzie każdy wybór budzi wątpliwości, a poczytalność to stan ledwie tymczasowy.
- trzymająca w napięciu, ciekawie opowiedziana historia,; - Rozmaite ścieżki wykonywania zadań,; - Punkty umiejętności faktycznie wpływające na rozgrywkę,; - Umiejętnie stworzony klimat grozy,; - świetnie podłożone głosy,; - wierność z mitologią Lovecrafta.
Minusy- Kulejące animacje i miejscami słaba grafika,; - czasami zbytnia „tunelowość” rozgrywki.
Przerażać nie każdy potrafi, a zarówno w książkach, filmach jak i grach, całkiem odmienne elementy mogą stanowić o sukcesie udanego horroru. W wydanym na PS4 Until Dawn, tanie straszaki połączono z dużą dynamiką i nowoczesnością. Z kolei Resident Evil 5, jedna z najlepszych gier o zombie, każe liczyć naboje i przetrwać kolejne fale rzezi. Jednak gdy dokonuje się adaptacji dzieł H. P. Lovecrafta, trzeba odrzucić „tanie” sposoby na sukces i podjąć trudne wyzwanie. Jest nim stworzenie klimatu autentycznej grozy i sprawienie, by gracz choć trochę uwierzył w obłęd, który narasta w głowie prowadzonej postaci.
Sen pradawnych bóstw
H. P. Lovecraft już niemal wiek temu, w opowiadaniu Zew Cthulhu, podsunął nam przerażającą myśl – co jeśli nasze senne koszmary nie są jedynie ułudą, a wiadomością wysyłaną przez mroczne siły? Twórcy gry Call of Cthulhu przenieśli ten motyw, by już na samym starcie przywitać nas krwawą wizją niebezpiecznego kultu. Dzięki temu, od pierwszej sceny czekamy, aż wydarzy się tu coś strasznego.
Bohaterem, w którego przyjdzie nam się wcielić, jest weteran pierwszej wojny światowej, będący obecnie prywatnym detektywem. Jak łatwo się domyślić, kolejna sprawa, którą się zajmie, będzie tylko z pozoru dotyczyć tego, o czym mówią jej akta. Zbadanie przyczyn pożaru, w którym zginęła popularna malarka wraz z mężem i synem to bowiem historia, która ma drugie, a nawet i trzecie dno.
Nie chcąc zdradzać zbyt wiele z fabuły (bo co to byłaby za przyjemność czytać o tym co samemu można przeżyć), powiem tylko że od początku do końca, twórcom udało się stworzyć wiarygodny, ciężki klimat. Odkrywając kolejne tajemnice czujemy się jedynie pionkiem zmagającym się z potężnymi siłami. Dodajmy tylko „pionkiem” cały czas starającym się nie popaść w obłęd dokonując kolejnych, szokujących odkryć.
Mimo to, czuję że ta stosunkowo krótka, bo dająca się spokojnie przejść w osiem godzin gra, zbyt szybko odkrywa wszystkie karty. Osobiście uważam, że najlepiej straszy to, co jest tajemnicze i niewidoczne, a niespodziewana kropla krwi przeraża bardziej, niż jej wiadro. Tu natomiast na litr posoki nie trzeba długo czekać, a i szkaradne bestie dość szybko okazują swoje oblicze i okazują się… stosunkowo proste do pokonania.
Wybrać mniejsze zło
Zbyt szybkie przedstawienie sedna historii nie przekreśla jednak Call of Cthulhu. Dobrze działa tu bowiem fakt, że niezależnie od podejmowanych decyzji, bohater wchodzi coraz głębiej w spiralę mroku, a znalezienie odpowiedzi na jedną zagadkę rodzi kolejne, nurtujące nas pytania. Odkrywanie kolejnych warstw koszmaru to zdecydowanie ten element, który buduje tu wyjątkowo wyrazisty klimat.
Jak przystało na grę czerpiącą z rozwiązań klasycznych systemów RPG, są tu obecne testy umiejętności, a także rozmaite wybory. Wprowadzenie wielu ścieżek rozwiązano tu niemal po mistrzowsku. Zazwyczaj w grach staram się przetestować każdą opcję, wybrać wszystkie linie dialogowe i zwiedzić każdą lokację. Dopiero wtedy dokonuję ostatecznej decyzji i przechodzę dalej, korzystając z najlepszej drogi.
W Call of Cthulhu jest inaczej. Tu niemal każda decyzja przychodzi naturalnie, a po jej podświadomym wyborze, nie ma czasu na zmianę zdania, bo już przemy naprzód, by stanąć jeszcze bliżej bestii. Dzięki temu wiem, że choć przeszedłem grę i poznałem dwa z czterech zakończeń, to będę chciał do niej wrócić, by zbadać poszczególne, małe warianty i poznać oblicza grozy z innej strony.
By nie być gołosłownym odnośnie różnych małych wariantów przejścia danej sytuacji podam przykład rozwiązania zadania z samego początku gry. Kiedy nasz detektyw musi dostać się do chronionego magazynu, może bez przeszkód zrobić to usuwając kratę prowadzącą do kanałów.
Jeśli jednak wcześniej nie rozwinęliśmy atrybutu siły opcja ta nie będzie dla nas dostępna. Można więc podsłuchać strażników i wykorzystać zdobytą wiedzę do tego, by z pomocą wysokiej elokwencji, przekonać ich do wpuszczenia nas do środka. Inną możliwością jest zaimponowanie szefowej lokalnego gangu, by ta pomogła nam dostać się tam, gdzie chcemy. Jeszcze inną – namówienie 2 pijaczków do wszczęcia burdy ze strażnikami.
Brzmi prosto? Może i tak, ale tego typu decyzje wykonuje się odruchowo i naturalnie, a ja o innych możliwościach wiem tylko dlatego, że rozmawiałem z innymi graczami i oglądałem fragmenty rozgrywki w sieci. Dlatego też nie odpuszczę sobie przejścia gry jeszcze raz, by samemu poznać różne drogi do celu, w dziesiątkach innych sytuacji.
Zaskakująco nawet dla mnie samego – niektóre fragmenty będę chciał powtórzyć tylko po to, by… nie zobaczyć wszystkiego. Teraz już wiem, że bycie świadkiem nieprzyjemnej śmierci z rąk demona potrafi namieszać w psychice bohatera i niektórych drzwi nie warto otwierać.
To nowe uczucie i gdyby nie Call of Cthulhu, nigdy bym nie pomyślał, że będę chciał omijać niektóre ze scen oferowanych przez grę, przez wzgląd na zdrowie umysłowe swojej postaci.
Co ciekawe, nawet po przeczytaniu dowolnego poradnika, nie wszystkie działania uda nam się odtworzyć. Przykładowo, jedna z umiejętności rozwija naszą spostrzegawczość – bez osiągnięcia odpowiedniego poziomu, niektóre przedmioty, które może zauważyć nasz detektyw, w ogóle nie pojawią się w świecie gry. To z kolei uszczupli naszą wiedzę, nie pozwoli dojść do pewnych wniosków i wpłynie na elementy fabuły.
Detektyw od wszystkiego
Choć Call of Cthulhu nie jest zbyt długie, to mam wrażenie, że twórcy chcieli zmieścić możliwie dużo różnorodnych pomysłów, z których niektóre wyszły świetnie, a inne nieco gorzej. Gra jest w dużej mierze symulatorem chodzenia połączonym ze staroszkolną przygodówką. Zagadki są jednak dość proste i ograniczają się do odnajdywania ukrytych elementów, przeprowadzania retrospekcji czy wybierania właściwych kluczy i ścieżek.
Kilkukrotnie, podróż w odmęty mroku zamienia się w dość schematyczną skradankę. Mam wrażenie, że zrobiono to jakby na siłę, żeby wydłużyć czas potrzebny na przejście gry. Utwierdziłem się w tym przekonaniu podczas jednej z walk, kiedy to teoretycznie potężnego przeciwnika z innego świata bez problemu „odstawiamy” na kilka metrów, lawirując między kolumnami, a klucz do jego pokonania wymusza kilkukrotne przechodzenie tego samego fragmentu.
W pewnym momencie Call of Cthulhu zamienia się też w grę FPS. Szkoda tylko, że dzierżąc pistolet w dłoni tak mało uwagi przykładamy do celności i liczby pozostałych nabojów. Gdyby pod koniec sekwencji „strzelankowej” jedna kula mniej lub więcej decydowała o istotnym elemencie fabuły byłbym znacznie bardziej usatysfakcjonowany. Koniec końców, takie dodatkowe „atrakcje” sprawiają, że żadna z nich nie jest dopracowana do perfekcji, przez co stanowią miły, ale nieco zbędny przerywnik.
Cthulhu tkwi w szczegółach
Pomimo tego, że wciągnęła mnie fabuła, absolutnie kupiły mnie naturalne wybory, a rozwój całkiem innych umiejętności to moja motywacja do przejścia gry kolejny raz, to widzę tu parę irytujących niedoróbek.
Przede wszystkim grafika – a zwłaszcza przerywniki filmowe – są momentami naprawdę brzydkie. Przynajmniej jak na obecne standardy. Grałem na zwykłym PlayStation 4, a miałem wrażenie jakbym cofnął się o dwie generacje, do jakości animacji z Resident Evil 4.
Po drugie, zagadki czasem opierały się na irytującym błądzeniu i metodzie prób i błędów. W pewnym momencie trzeba przekręcić jedno, właściwe koło, z czterech dostępnych. Gra cofa nas o parę kroków, gdy wybierzemy niewłaściwą opcję, nie tłumacząc tego żadną logiką.
Całkowicie opadły mi ręce, gdy w musiałem odnaleźć narzędzie do przecięcia łańcucha. Były to „te jedne, konkretne obcęgi”, podczas gdy na podłogach, w szafkach i półkach w co drugim pomieszczeniu walał się tuzin innych szczypiec, pił i młotów.
Po trzecie, występuje tu pewien irytujący standard upraszczania rozgrywki pod koniec fabuły. Im więcej rozdziałów było za mną, tym częściej elementy gry zostały zamieniane na filmowe przerywniki.
W niektórych animowanych walkach brakowało mi chociaż krztyny interakcji czy możliwości jakiegokolwiek wyboru. Przez to, zbliżający się finał czuć na długo przed jego faktycznym nastąpieniem i gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl: „no, niech to się już kończy…”.
Call of Cthulhu – czy warto to kupić?
Nie trzeba być fanem twórczości H. P. Lovecrafta, żeby lubić wszystko, co ma macki i ocieka zielonym szlamem. Kultowy w niektórych kręgach pisarz stworzył uniwersalne podwaliny do rozmaitych historii, wypełnionych grozą i obłędem.
Twórcy najnowszej gry Call of Cthulhu pokazują, że opowieści posiadające jedynie wspólną mitologię, też mogą być wciągające i – co ważne – pełne klimatu. I choć nie jest to produkcja bez wad, to jednak z pewnością pozwala na kilka godzin dobrej zabawy.
Rzadko zdarza mi się, żebym już w trakcie gry wiedział, że chcę uruchomić ją ponownie tylko po to, by zrobić coś inaczej. Jeszcze rzadziej, po skończeniu historii, faktycznie to robię, mimo teoretycznego poznania całej fabuły. Tu rzeczywiście miało to miejsce, więc i Wam polecam przybliżenie się o kilka mrocznych kroków do pradawnego miasta R’lyeh, by wsiąknąć w nie na dobre.
Call of Cthulhu okiem niezbyt wielkiego miłośnika horrorów
Maciej Piotrowski
Tak, to prawda – nie przepadam za horrorami. Ot, taki uraz z dzieciństwa. Mimo to jednak czasami potrafię sięgnąć po jakiś „lajtowy” straszak. Tym bardziej dziwie się sam sobie, że zasiadłem do Call of Cthulhu i nie potrafiłem się od niego oderwać. Ta gra, mimo faktycznej brzydoty, ma w sobie jakiś niezwykły, niepokojący magnetyzm, który ciągnie nas do niej i nie pozwala przestać o niej myśleć.
Ciekawe, że czułem to już po targach Gamescom 2016, kiedy to pierwszy raz zobaczyłem Call of Cthulhu. Co tak bardzo mnie wówczas urzekło? Chyba prawdziwie genialny, gęsty klimat, który można było ciąć siekierą. I finalna gra wciąż go ma, także dzięki aktorowi, który wcielił się w Edwarda Pierce’a (to ten sam charakterystyczny głos co w Vampyr).
To dzięki ciężkiej, mrocznej atmosferze nie dostrzegamy ani ograniczeń lokacji ani dość dużej „tunelowości” samej rozgrywki, która w większości wypadków polega wciąż na tym samym, przygodówkowym schemacie – znajdź ślady, użyj ich i rusz fabułę do przodu. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej konstrukcji gry szybko odkrywamy, że faktycznie dróg do osiągnięcia celu jest tu znaczni, znacznie więcej. I to jest świetne, bo sami kreujemy tu swoją historię.
No może nie do końca, bo pewne elementy są tu stałe, ale cały czas naszymi poczynaniami w Call of Cthulhu rządzi ciekawość. Jest to też zasługa nieźle poprowadzonej fabuły, którą powoli odzieramy z tajemnicy, także dzięki świetnej mechanice retrospekcji i umiejętnościom, w które sami inwestujemy.
Co tu dużo mówić, Call of Cthulhu wywarł na mnie naprawdę mocarne wrażenie. Już pal licho tę przedpotopową grafikę. Skoro siedziałem przed ekranem mimo iż włosy na klacie co rusz stawały mi dęba to w moich oczach ten tytuł zasłużył na uznanie. Stąd taka a nie inna ocena. Moja ocena: 4.1/5
Ocena końcowa Call of Cthulhu:
- trzymająca w napęciu, ciekawie opowiedziana historia
- rozmaite ścieżki wykonywania zadań
- punkty umiejętności faktycznie wpływające na rozgrywkę
- umiejętnie stworzony klimat grozy
- świetnie podłożone głosy
- wierność z mitologią Lovecrafta
- kulejące animacje i miejscami słaba oprawa graficzna
- czasami zbytnia "tunelowość" rozgrywki
- Grafika:
dostateczny - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobry plus
Ocena ogólna:
Komentarze
0Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!