Po zakończonej, sieciowej becie Call of Duty: WWII czuję wyraźny powiew świeżości. To przyjemny powrót na dawne pola bitwy, choć z podkręconym tempem akcji.
- wciągająca opowieść,; - wyraziste postaci, z którymi można się utożsamić,; - niektóre lokacje w kampanii są bardzo nastrojowe,; - wartka akcja, momentami wciskająca w fotel,; - niezła grafika i oprawa dźwiękowa,; - fanom pierwszego Call of Duty może zakręcić się łezka w oku,; - nowa, ciekawa mapa trybu zombie.
Minusy- tryb wieloosobowy to tylko lekko zmodyfikowana powtórka z poprzednich części CoDa,; - kolimatory przy drugowojennej broni i inne „perły” rozgrywki sieciowej,; - groteskowy tryb „Wojna” dla wielu graczy,; - łudzące podobieństwa do pierwszego Call of Duty i nawracający efekt deja vu,; - brak prawdziwie innowacyjnych zmian względem poprzednich części.
Dla części graczy strzelaniny FPS to gatunek zarezerwowany dla duetu klawiatura i mysz. Jednak od lat równie popularne stało się wygodne strzelanie z kanapy, z padem w rękach. Od trendu tego nie uciekały kolejne, coraz bardziej futurystyczne odsłony serii Call of Duty. Najnowsza część, Call of Duty: WWII z konsol nie rezygnuje, ale w paru aspektach wraca do korzeni.
Pierwsze pokazy i zamknięte beta testy na PlayStation 4 nie pozwalają niestety zapoznać się z całą produkcją. Dają jednak dość szeroki ogląd na to, co przygotowano w ramach trybu wieloosobowego. A treści jest już tu całkiem sporo, wliczając w to różne mapy, tryby i schematy rozwoju postaci.
Wojenna zawierucha
Po paru pierwszych godzinach spędzonych z wersją beta Call of Duty: WWII miałem w głowie tylko jedno słowo: chaos. Szczerze, nie tego się spodziewałem. Owszem, dobrze bawiłem się przy kilku ostatnich częściach serii, gdzie egzoszkielety pozwalają na wiele, a prucie seriami na lewo i prawo jest na porządku dziennym, ale powrót do drugowojennych realiów rodził nadzieje na spokojniejszą, bardziej wyrafinowaną rozgrywkę. Tymczasem, tu nie ma czasu na zastanawianie się. Tu trzeba ginąć i zabijać w olbrzymich ilościach, preferencyjnie z przewagą tej drugiej czynności.
Choć do wyboru dostajemy kilka trybów rozgrywki, to z jednym wyjątkiem, każdorazowo czułem się jak podczas drużynowego deathmatchu, gdzie głównym celem jest nabijanie na liczniku kolejnych zabójstw. Owszem, często do zwycięstwa konieczne jest przechwycenie na przykład punktu kontrolnego, ale z reguły wygrywa nie zespół bardziej zgrany, a posiadający sprawniejszych strzelców.
Duża w tym wina niewielkich rozmiarów map. Liczne korytarze sprawiają, że już po pierwszych paru krokach można spodziewać się wroga, który zaczaił się za naszymi plecami i szykuje nam nagłą śmierć. Początkowo jest to wręcz frustrujące. Po pewnym czasie nadchodząca regularnie śmierć męczy mniej, ale głównie dlatego, że przed jej nadejściem sami zdążymy „zgasić” paru przeciwników.
Zdecydowanie brakło mi tu też dogodnych punktów snajperskich w kolejnych lokacjach. Bywało, że znajdowałem pozornie idealne miejsce do przyczajenia się, ale przez dobrą minutę nikt nie wchodził na okoliczny obszar. Każdy gracz, korzystając z mini-mapy, biegł tam, gdzie akurat toczyły się najostrzejsze starcia, by z oddali rzucić granatem między walczących żołnierzy.
W niektórych miejscach czuć wręcz, że twórcy Call of Duty: WWII wyraźnie wyznaczyli ścieżkę, jaką należy obrać. Przy etapie z odsłoniętym mostem i wrogimi armiami po dwóch jego stronach, przynajmniej połowa każdej z drużyn zmieniała klasę postaci na strzelców wyborowych.
Siłą rzeczy, na parę minut zabawa zmieniała się w konkurs refleksu, celowania i wypatrywania sylwetek przeciwnika w zarysach pobliskich budynków. Przez to całość staje się mocno przewidywalna i brakuje tu – przynajmniej na razie- bardziej wyrafinowanych taktyk i różnorodności kolejnych meczy.
Patenty sprawdzone, ale dobre
Pamiętam, że kiedy pierwsze dwie części Call of Duty służyły mi do zabawy w pojedynkę, to w tym samym czasie długie godziny poświęcałem na sieciowe sesje z darmowym Wolfenstein: Enemy Territory. Wtedy po raz pierwszy poznałem genialną mechanikę podziału misji na poszczególne cele, które jedna drużyna musiała wykonać, podczas gdy druga starała się jej przeszkodzić.
To rozwiązanie miało już ogrom iteracji w kolejnych produkcjach sieciowych. Znalazło też swoje miejsce w Call of Duty: WWII pod nazwą War, czyli po prostu „wojna”. I to chyba najjaśniejszy aspekt zaprezentowanego fragmentu gry, a na pewno taki, przy którym spędziłem najwięcej czasu.
W tym zadaniowym trybie większą rolę odgrywa kooperacja i zdobywanie kolejnych celów, a nie tylko ślepe prucie seriami i ciskanie granatów w nadziei na trafienie celu. Na udostępnionej do wariantu War mapie trzeba było zdobyć centrum dowodzenia, skład amunicji, zbudować most, a później finalnie przeprowadzić przez mapę czołg, by ten zniszczył niemiecką baterię przeciwlotniczą.
Na każde z małych zadań jest określona ilość czasu, a po zakończeniu rundy, drużyny zamieniają się miejscami. Przy kolejnych podejściach do misji czuć rosnące doświadczenie, które wyraźnie procentuje.
Ja sam nauczyłem się przy mniej więcej trzeciej partii, że początkowa faza to starcia na małym dystansie, gdzie przydatne są strzelby z pociskami zapalającymi i granaty odłamkowe. Podczas odbudowy mostu potrafiłem już połączyć atuty zasłony dymnej i osłony snajperskiej. Natomiast rozgrywając te same etapy po drugiej stronie barykady, czekałem już z celownikiem wlepionym w miejsce, które jeszcze chwilę wcześniej było moim ulubionym punktem strzeleckim.
Wisienką na torcie jest faza końcowa – czołgowa przepychanka. Każda z drużyn może przybliżać lub oddalać pojazd od i do „mety”. Zdarzały się sytuacje, w których część niedoświadczonych obrońców postanowiła pędzić przed siebie nabijając zabójstwa, podczas gdy pojedynczy atakujący wygrywał całą bitwę bez ich wiedzy.
Bywało też odwrotnie – w rundach z bardziej rozgarniętymi graczami, niemieccy piechurzy rozstawiali w wyznaczonych miejscach stanowiska z ciężkimi działami lub zasypywali czołg granatami. Alianci zaś odpowiadali celnymi snajperskimi strzałami i zasłonami dymnymi. Tak czy inaczej, w tym trybie gra się po prostu przyjemnie – zgranie i wypełnianie celów jest ważniejsze niż strzelanie bez większego pomysłu.
Call of Duty: WWII – od świeżaka do wojaka
Wieloosobowe potyczki mają kilka prostych, ogólnych rozwiązań, dzięki którym chce się toczyć kolejne bitwy. Jedno z nich to możliwość rozwoju postaci. Starcie za starciem, odblokowywane są poziomy doświadczenia, a wraz z nimi – lepsze akcesoria do broni.
Wydawanie zdobytych punktów sprawia, że żołnierze w wybranej klasie będą zyskiwali kolejne atuty. Dzięki temu początkowo każdy gracz wybiera tę konkretną specjalizację, w której czuje się najlepiej i to właśnie ją stara się jak najszybciej rozwinąć.
Mam tylko wrażenie, że w wersji beta rozwój był zbyt szybki. Być może to celowe, tymczasowe rozwiązanie, żeby pokazać graczom jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie. Po premierze Call of Duty: WWII mam jednak nadzieję na cięższe i pełniejsze awansowanie tak, żeby do pewnego momentu faktycznie walczyć o kolejne ulepszenia.
Następnym sposobem na uatrakcyjnienie rozgrywki jest natychmiastowe nagradzanie działań. W górnej części ekranu pojawiają się odznaczenia, i to natychmiast po wykonaniu takich czynności jak podwójne zabójstwo, położenie gracza z największa liczbą „fragów” czy zajęcie kontrolnego punktu mapy. Na koniec rundy wyświetlana jest też najlepsza akcja meczu.
Poważnie – kto nie chciałby, żeby to jego „rajd” był oglądany przez współtowarzyszy? W ten prosty sposób także i ja włączałem mecz za meczem, starając się być coraz wyżej na liście punktowej. Jest to może i mała rzecz, ale naprawdę cieszy.
Chaos przed burzą?
Z Call of Duty: WWII wiązałem od dnia zapowiedzi naprawdę duże nadzieje. Choć tryb wieloosobowy nie dał mi jeszcze wszystkiego, czego oczekiwałem, to jestem dobrej myśli. Wciąż czekam na kampanię dla pojedynczego gracza, która przypomni mi klimatem pierwsze odsłony cyklu, przywracając też zapomniane apteczki. No i oczywiście na obecność Kapitana Price’a.
Tymczasem, po kilkudniowym ograniu wersji sieciowej mogę stwierdzić: jest poprawnie, ale to za mało, żeby wybić się z tłumu. Sam tryb War, który nie jest już niczym nowym, obroni się tylko przez pewien czas. Jeśli zbyt szybko rozwinę swoją postać, to nie będę czuł potrzeby rozgrywania kolejnych potyczek.
Pozostaje więc mieć nadzieję, że do dnia premiery pojawi się jeszcze kilka atrakcji. Osobiście liczę na wolniejszy rozwój postaci, kolejne, ciekawsze mapy i atrakcyjność odświeżonego – tym razem ponoć bardziej przerażającego – trybu zombie. Czy całość Call od Duty: WWII złoży się na udaną produkcję? Potencjał na pewno jest, ale twórcy muszą wsłuchać się w opinie graczy i jeszcze trochę popracować nad ostatecznym kształtem gry.
Ocena wstępna:
- dynamiczny tryb Wojny podzielony na pojedyncze cele
- możliwośc awansowania postaci i rozbudowy ekwipunku
- liczne odznaczenia przyznawane w trakcie rundy dają sporą satysfakcję
- bardzo dobra oprawa audiowizualna
- atrakcyjne podsumowanie wyników graczy po zakończonym meczu
- duży chaos na polu bitwy
- ciasne mapy z labiryntami przejść
- niemal wszystkie tryby dostępne w sieciowej becie są bardzo zbliżone
Komentarze
21- czy usprawniono/zwiększono interakcję w silniku fizycznym gry?
- czy czuć że strzelamy z broni, czy dalej są pistoleciki na centki bez odrzutu, jak to jest w poprzednich kotletach?
- w grafice jakiś powiew świerzości, czy dalej plajstik fantastik?
A pomyśleć, że jeszcze 10 lat temu Call of Duty multiplayer był czasem w kulturze masowej motywem niemal kultowym, jak na tym gifie:
http://www.ewo.ca/files/tumblrmo4kylWdWe1qidq4oo1500.gif
-liczne odznaczenia przyznawane w trakcie rundy dają sporą satysfakcję
-bardzo dobra oprawa audiowizualna
-atrakcyjne podsumowanie wyników graczy po zakończonym meczu
To są te plusy? Bardzo dobra oprawa? Żal czytać takie wypociny.