O Death Stranding było głośno na długo przed premierą. Stojący za tym tytułem Hideo Kojima już nie raz udowodnił, że jest twórcą nietuzinkowym. Czy i tym razem udało mu się nas zaskoczyć? I co z zapowiadaną rewolucją? Tego dowiecie się z naszej recenzji Death Stranding.
wciągająca, okryta nimbem tajemnicy historia; niezwykle sugestywny, postapokaliptyczny świat; świetna oprawa wizualna z rewelacyjnymi modelami postaci; fenomenalnie odwzorowane emocje na twarzach bohaterów; doborowa obsada aktorska; cała masa dodających dramatyzmu ujęć filmowych; pozornie prosta, ale niesamowicie wkręcająca rozgrywka; oryginalne i zaskakująco satysfakcjonujące połączenie zabawy dla pojedynczego gracza z elementami gry sieciowej; absolutnie fenomenalna muzyka; porażajaca wręcz dbałość do szczegóły; momenty burzenia czwartej ściany; doskonały klimat; Hideo Kojima!
Minusymocno zagmatwana, niełatwa w odbiorze fabuła potrafiąca zmęczyć całą masą dodatkowych informacji; niezwykle irytująca fizyka pojazdów; niepotrzebne wydłużanie gry; zabawa polegająca na dostarczaniu przesyłek nie każdemu się spodoba
Czy Hideo Kojima jest gwarancją dobrej gry?
Hideo Kojima – pośród graczy to człowiek legenda i jeden z ostatnich prawdziwych wizjonerów branży gier. Wystarczy przypomnieć jego flagową serię Metal Gear i jej zwieńczenie w postaci świetnie ocenianego Metal Gear Solid V, które zresztą po dziś dzień uchodzi za jedną z najlepszych gier na PlayStation 4.
No ale to wszystko to już zamierzchła przeszłość. Po bardzo burzliwym rozstaniu z Konami Hideo Kojima postanowił pójść na swoje. Niedługo później z wrodzoną sobie ambicją ogłosił, że szykuje grę jakiej jeszcze świat nie widział. Przechwałki? Być może. Ale wystarczył wówczas jeden niezwykły zwiastun z Normanem Reedusem w roli głównej, by rozpalić graczy do czerwoności.
Co najlepsze, przez trzy lata produkcji chyba mało kto domyślał się czym tak naprawdę będzie Death Stranding. Hideo Kojima powolutko odsłaniał kolejne smaczki swojego nowego projektu. Doszło wręcz do tego, że niektórzy gracze jeszcze tydzień temu nie wiedzieli nie tylko o czym będzie ta gra, ale nawet jak będzie w niej wyglądała zabawa.
Tymczasem atmosfera wokół Death Stranding cały czas gęstniała, by tuż przed premierą osiągnąć swoje apogeum. No bo czy potraficie wskazać gry, o których w samych superlatywach wypowiadają się, i to jeszcze przed ich debiutem, ludzie nie związani w branżą?
I wszystkie te głosy były niesamowicie zgodne - Death Stranding wyrzuci nas z kapci, spowoduje opad szczęki i zmusi do refleksji. No i oczywiście jeszcze zredefiniuje pojęcie gry jako takiej. Sporo tych obietnic, prawda? A co faktycznie z nich zostało w finalnej wersji gry? O dziwo, całkiem sporo.
Kłopot w tym, że aby to dostrzec trzeba spędzić w grze kilkadziesiąt godzin. Wydaje się proste, prawda? Wszak jeśli wciągnie nas fabuła to i 60 godzin „pyknie” jak z bicza strzelił. No tylko że to Hideo Kojima, a z nim nic nie jest takie proste.
Śmierć nadejdzie jutro
Jak to jest, że im starsi jesteśmy tym bardziej boimy się śmierci? Być może dostrzegamy zbliżający się koniec. A być może o to właśnie chodzi by śmierci się bać, bo tylko wówczas możemy faktycznie żyć i czerpać radość z każdej chwili naszego istnienia. Coś czuje, że Hideo Kojima znalazł się właśnie w tym punkcie swojego żywota, bo fabuła Death Stranding kręci się właśnie wokół śmierci.
I żeby jasność, nie chodzi tu o sytuację, gdzie po prostu ktoś umiera, jest smutek, rozpacz i tragedia. Nic z tych rzeczy. W Death Stranding chodzi o coś znacznie, znacznie większego – o wdarcie śmierci do świata żywych. Wiem, brzmi dziwacznie, ale tak na język polski przetłumaczono tragiczny w skutkach tytułowy kataklizm.
Jakiś czas temu Manhattanem wstrząsnęła olbrzymia eksplozja, w wyniku której wyspa niemal wyparowała. Początkowo podejrzewano zamach terrorystyczny, ale przeczyły temu zebrane dowody. Zamiast promieniowania w powstałym wówczas kraterze wykryto ślady nie znanego jeszcze minerału – chiralium.
Później, gdy w kolejnych wybuchach wyparowywało niemal pół Ameryki Północnej wraz z zamieszkującą je ludnością odkryto, że wszystko to ma to związek z powracającymi z zaświatów duszami zmarłych. Okazało się, że każdy po śmierci trafia z Ziemi do innej rzeczywistości nazwanej tutaj Plażą. I właśnie te dwa, dotąd rozdzielone światy zaczęły się przenikać.
Skutek? Pojawienie się zbłąkanych ludzkich dusz tzw. Wynurzonych, które za wszelką cenę starają się znaleźć dla siebie ciało. I jeśli tylko uda im się namierzyć człowieka, przy próbie fizycznego połączenia dochodzi do rozpróżni, czyli wspominanej wcześniej olbrzymiej ekplozji.
Przy skali tego zjawiska świat pogrążył się w chaosie, rządy niemal przestały istnieć, a pozostali przy życiu ludzie pochowali się w najróżniejszych, podziemnych schronach, żyjąc najczęściej samotnie, w całkowitym oderwaniu od innych. Pewnym symbolem tego oddalenia się od siebie jest hafefobia (lęk przed dotykiem), na które cierpi nasz bohater.
Zmierzch cywilizacji stara się powstrzymać grupa ludzi należąca do organizacji Bridges. Ich celem jest połączenie wszystkich ośrodków jedną siecią, tak aby w ten sposób na nowo utworzyć zręby państwowości – Zjednoczone Miasta Ameryki, z własnym prezydentem i administracją.
Nie jest to łatwe, bo wraz z pojawieniem się Wynurzonych zaczęły spadać nietypowe, temporalne deszcze, które znacząco przyspieszają upływ czasu powodując nagłe starzenie nie tylko istot żywych, ale także wszelkich wytworów cywilizacji.
W świecie Death Stranding nie ma więc dróg, nie ma zwierząt, a po dawnych miastach pozostały w większości ruiny. Świat jest więc przeraźliwie pusty, ale przez to i niezwykle klimatyczny. Spełnia się tu bowiem postapokaliptyczna wizja Ziemi, po której stąpa już naprawdę niewielu. Aż dziw, że po takim wstępie rola gracza sprowadza się w Death Stranding do biegania w te i nazad z przesyłkami.
Symulator Uber Eats, czyli pierwszy kontakt z Death Stranding
Przyznam szczerze, że nie wierzyłem, że owo taszczenie różnych towarów na plecach, które jakiś czas temu po raz pierwszy pokazał Hideo Kojima, będzie osią rozgrywki. Myślałem, że to może jedno z wielu czekających nas w grze zadań.
Prawda jest jednak taka, że nasz bohater – Sam Porter Bridges, grany przez Normana Reedusa, to jeden z niewielu kurierów upadającego świata. Dla chowających się w schronach ludzi, którzy prawie nigdy z nich nie wychodzą, wartość towarów niesamowicie wzrosła. W takich sytuacjach kursujący po powierzchni kurierzy są wybawieniem.
Oczywiście, nasz Sam jest jednym z najlepszych doręczycieli. Jest też ostatnią nadzieją na zjednoczenie amerykańskiego społeczeństwa. Bo tylko on, jako Repatriant, czyli osoba potrafiąca po śmierci wrócić do swojego ciała, może przejść cały kontynent i podłączyć wszystkich chętnych do specjalnej sieci. No a skoro tak to na innego rodzaju aktywności raczej nie mamy co liczyć.
W Death Stranding przez większość czasu skupiamy się na zwykłej, kurierskiej robocie. I tak, polega ona na przejściu z punktu A do punktu B, w celu dostarczeniu zabranych przesyłek. Wiem, brzmi nudno. Ale wiecie co? Zabawa w kuriera potrafi wciągnąć i dawać sporą satysfakcję
Brzmi to trochę jak scenariusz filmu Wysłannik Przyszłości z Kevinem Costnerem, prawda? Tam też był kurier, była nadzieja na zjednoczenie ostatnich skupisk ludzkich. Był i próbujący przeciwstawić się temu „główny zły”. Dokładnie tak samo jak w Death Stranding. No może z jedną, małą różnicą – próbujący nam przeszkodzić Higgs, dowodzący grupą separatystów Homo Demens, jest dużo bardziej mroczny. Potrafi też sprawdzić na nas upiory z zaświatów.
Starć z nim i jego wytworami jest jednak naprawdę mało. Przez większość czasu skupiamy się zatem na zwykłej, kurierskiej robocie. I tak, polega ona na przejściu z punktu A do punktu B, w celu dostarczeniu zabranych przesyłek. Brzmi nudno, wiem. Ale wiecie co? Zabawa w kuriera potrafi wciągnąć i dawać sporą satysfakcję.
Samo w sobie to dość zabawne, bo przecież misje w Death Stranding skupiają się niemal wyłącznie na słynnym „przynieś, zanieś, pozamiataj”. Hideo Kojima potrafił sprawić jednak, że chce nam się odbierać kolejne zadania, rozkładać towary w plecaku i na kombinezonie (w dalszej części gry także w innych środkach lokomocji), a później ustawiać punkty na mapie i szukać najdogodniejszej drogi do celu. I tak w kółko. Jak tego dokonał? Dorzucając do każdej podróży nieco emocji i kusząc nas wizją nagrody.
O powierzone towary trzeba dbać – to główna zasada kurierskiego fachu. Nie mogą nam wypaść, uszkodzić się bądź co gorsza zgubić. W Death Stranding jest o to dość łatwo, bo Sam mocno się męczy (szczególnie, gdy ma plecak wyładowany po brzegi), potrafi się potknąć, stracić równowagę, a nawet w porę się nie zatrzymać i spaść z górskiego klifu.
Trzeba przyznać, że zaimplementowany w grze system fizyczny uwzględnia niemal wszystko – od środka ciężkości, po zasadę zachowania pędu. Co więcej, na każde z tych zjawisk twórcy przygotowali stosowną odpowiedź - mechanikę, która dałaby graczom możliwość reagowania i przeciwdziałania.
Death Stranding dba też, by nie znudziło nam się mozolne bieganie pomiędzy punktami na mapie i dostarczanie przesyłek. Stąd też twórcy cały czas dorzucają do gry coś nowego – a to nagrodzeni zostaniemy mechaniką tyrolek, a to znowu otrzymamy dostęp do nowego rodzaju broni, by za chwilę móc „drukować” w terenie całkowicie nowy rodzaj budynków. Mało tego, takimi nowinkami jesteśmy zaskakiwani nawet po 30 godzinach gry.
Hideo Kojima w jednym z wywiadów powiedział, że akcja Death Stranding rozkręca się dopiero około połowy gry. Ale wiecie co? Mnie bardziej urzekły te pierwsze kilkadziesiąt godzin zabawy, gdzie niemal wszystko co spotykamy na swojej drodze jest dla nas nowe.
Zapytacie pewnie „no ale gdzie akcja? Gdzie jakieś większe emocje?”. No niby są, bo przecież po drodze zdarzają się nam opady temporalne, pojawiają się terroryści i MUŁ-y (czyli agresywni, zbzikowani byli kurierzy, owładnięci manią zdobywania przesyłek).
Są też oczywiście i Wynurzeni, których trzeba zgrabnie ominąć wykorzystując do tego skaner w postaci niesionego przez nas Łącznikowego Dziecka (które stanowi pomost pomiędzy światem żywych a umarłych) bądź wyeliminować to strzelając do nich specjalnymi pociskami z krwią naszego bohatera to rzucając swoją przetworzoną kupą (tak, tak, dobrze przeczytaliście – kupą).
Niestety, jest tego jednak stosunkowo niewiele. Hideo Kojima powiedział wręcz, że akcja rozkręca się dopiero około połowy gry. Ale wiecie co? Mnie bardziej urzekły te pierwsze kilkadziesiąt godzin zabawy w Death Stranding, gdzie niemal wszystko co spotykamy na swojej drodze jest dla nas nowe. Później, mimo przyspieszenia tempa fabuły, coraz bardziej miałem wrażenie, że drepcze po własnych śladach. I pewnie w pewnej chwili znużony odłożyłbym Death Stranding na półkę, gdyby nie jedna istotna rzecz – pomoc innych graczy.