Mieliśmy już okazję skosztować gigantycznego rozszerzenia Dying Light: The Following. Choć zaskoczenia nie było, satysfakcja – i owszem!
- nowa olbrzymia mapa,; - wciągająca opowieść,; - wiejski i małomiasteczkowy nastrój okolic Harranu,; - spora liczba zadań,; - nowe sprzęty i wyzwania,; - nowe drzewko umiejętności,; - auto!!!
Minusy- mapa olbrzymia, ale niezbyt „gęsta”,; - brak radia z muzyką w łaziku :)
Przepraszam, czy pan żyje?
Początki gier bywają różne – zwięzłe i ekscytujące, ale też rozwlekłe i przyprawiające o senność. Niestety, współcześnie w gamingowym przemyśle dominują te ostatnie. I dlatego też miłym zaskoczeniem jest fakt, że Dying Light: The Following otwiera króciutkie intro, po którym zostajemy błyskawicznie przerzuceni do punktu, gdzie ma się rozpocząć nasza przygoda. Bo czego więcej nam trzeba, prócz kilku lakonicznych informacji? Istnieje droga ucieczki z miasta Harran, na obrzeżach metropolii znajduje się grupa ludzi, która zdaje się być niewrażliwa na wirusa, a w grę wchodzi jakiś bliżej nieokreślony kult Matki... I tyle!
Po otrzymaniu tego kawałka opowieści pod postacią zgrabnie zmontowanego filmiku lądujemy w kanałach, które mają nas wyprowadzić poza mury opanowanego przez zombie Harran... Niestety, jak się okazuje, także na przedmieściach roi się od zainfekowanych bestii. Słowo „niestety” nie jest może w tym kontekście najszczęśliwsze, ponieważ dla nas to przecież okazja do kolejnej porcji krwistej zabawy!
Niedziela na wsi
Jak już było zapowiadane od tygodni, rozgrywka w Dying Light: The Following będzie się znacząco różnić od tej z podstawy. Na tę chwilę trudno jednak powiedzieć, czy jest to zmiana na plus czy na minus. Gęsto zabudowane uliczki Harran zostały zastąpione otwartą przestrzenią rustykalnego krajobrazu. Co za tym idzie, parkourowych wygibasów będzie tu jak na lekarstwo. Zamiast tego otrzymamy pościgi w wysokiej po pas trawie. Co ciekawe, nie tylko pościgi piesze, bo także z udziałem samochodu (ale o tym za chwilę).
Szczerze mówiąc, po wyjściu z mrocznych kanałów na słoneczną powierzchnię, gdzie pośród pól i wiejskich dróżek tylko gdzieniegdzie można było zobaczyć jakiś dom lub gospodarstwo, zwątpiłem, na ile taki teren będzie w ogóle atrakcyjny w kontekście mechaniki poruszania się znanej z Dying Light. Poza tym nie chodzi przecież tylko o skakanie po dachach. Ciasne uliczki Harran tworzyły niepowtarzalny klimat zagrożenia. W końcu nigdy nie było wiadomo, czy zza rogu nie wyskoczy na nas żądny krwi truposz.
Ale z drugiej strony w scenografii z podstawy stosunkowo łatwo było czmychnąć przed zombiakami – wystarczyło wskoczyć za płot, dać susa na dach i tym podobne. W Dying Light: The Following brak tych możliwości ucieczki przyprawiał mnie chyba o jeszcze większy lęk, niż przechadzka mrocznymi uliczkami Harran.
Pola i zagajniki nie dają możliwości praktycznie żadnego schronienia, a widok grupy zombie stojących w szczerym polu w oczekiwaniu na pojawienie się ofiary naprawdę przyprawia o ciarki na plecach. Jak gdyby tego było mało, nawet noce wydają się ciemniejsze, mimo że przecież Harran też nie oferowało iluminacji na miarę Hong Kongu. Krótko mówiąc, mimo pozornie sympatyczniejszych okoliczności przyrody, w jakich dzieje się akcja Dying Light: The Following, nastrój grozy został utrzymany, a być może nawet spotęgowany.
W Dying Light: The Following asfalt jest koloru czerwonego
Jednak olbrzymie otwarte przestrzenie to nie tylko mniejszy akcent położony na parkour oraz inna odsłona nastroju grozy, ale także świetny pretekst do wprowadzenia pojazdu. Zaoferowany nam przez jednego z handlarzy z okolic Harran buggy pojawia się zaraz na początku rozgrywki i od wejścia staje się istotną częścią gry.
Powinienem w tym miejscu napisać o tym, że poszukiwanie paliwa do pojazdu będzie ciekawym urozmaiceniem rozgrywki, o tym, że twórcy z Techlandu zapewnili nam możliwość rozbudowy naszego pojazdu i tak dalej... Ale zamiast tego odpowiem na pytanie, które wszystkich nurtuje najbardziej: czy fajnie rozjeżdża się zombiaków? Owszem, bardzo, ale to bardzo fajnie! Krew rozbryzguje się przed naszą twarzą jak należy, poczucie opon odrywających gnijącą skórę od pożółkłych kości także jest świetne.
Dodam jeszcze, że chyba największą frajdę sprawiła mi misja z samochodem w roli głównej, kiedy to musiałem ciemną nocą pędzić wzdłuż rozsadzanego ciśnieniem wodociągu, aby na czas dojechać do stacji pomp. Oczywiście, nie muszę dodawać, że na mojej drodze co i rusz pojawiała się masa żywych trupów, które aż domagały się tego, żebym zapoznał je ze zderzakiem mojej fury.
Kostucha przychodzi w lutym
Trudno na tę chwilę powiedzieć cokolwiek o fabule. Dying Light: The Following zaczyna się z przytupem, ale też po Bożemu. Zanim wejdziemy w łaski odpornych na wirusa okultystów, musimy im pomóc w ochronie ich społeczności. Trąca banałem, ale nie w sposób rażący.
Jeżeli natomiast mowa o całej reszcie, to wygląda ona wprost świetnie. Wiejski krajobraz wprowadza prawdziwy powiew świeżości (a należy pamiętać, że Techland obiecał nam także wycieczkę do małego miasteczka, jak również rafinerii), kierowanie autem jest wymagające, ale też satysfakcjonujące, a do tego dochodzi też cały komplet potężnych broni, które tylko czekają, żebyśmy je sklecili w całość i zastosowali do eksterminacji zombie.
Po skosztowaniu pierwszych chwil Dying Light: The Following moje podniecenie tym tytułem znacznie wzrosło. Jednakże na delektowanie się finalnym produktem będziemy musieli zaczekać do dziewiątego lutego, kiedy to z głośników naszych komputerów (bądź konsol) po raz kolejny rozlegnie się złowrogie pojękiwanie żywych trupów.
Wstępna ocena:
- różny od Harran, ale równie ciekawy krajobraz
- kierowanie pojazdem
- wartka akcja
- stary, a zarazem nowy nastrój grozy
- czy aby "płaski" krajobraz nie okaże się zbyt monotonny
- bardzo klasyczne rozpoczęcie opowieści
Komentarze
3