Marvel jest okej, a Star Wars to padaka? Disney coś ty narobił najlepszego?
Tworzenie filmowego uniwersum to ciężki kawałek chleba. Trudna robota po prostu. Disneyowi udało się to z MCU i od lat nie udaje się z Gwiezdnymi Wojnami. Dlaczego? Oto pytanie, na które odpowiedzieć wprost nie można… Co nie znaczy, że nie warto próbować!
Czym różnią się filmy i seriale osadzone w MCU od filmów i seriali rozwijających uniwersum Star Wars? Te pierwsze są dobre, a te drugie słabe? Te pierwsze obsadzone gwiazdami, a te drugie grane przez aktorów z drugiego garnituru Hollywood? Te pierwsze mają ogromne budżety, a te drugie są dłubane w garażu, po godzinach? No nie. Nic z powyższego nie jest prawdą… I to właśnie stanowi problem!
No bo gdyby cokolwiek się tu zgadzało, to temat byłby jasny - uniwersum Star Wars jest traktowane po macoszemu i dlatego, to nie działa. Niestety jednak Gwiezdnowojenny świat nie jest traktowany jak niechciane dziecko, a dopieszczony, doinwestowany, zadbany taki. I wszystkie te troski, wszystkie te starania, to jak krew w piach.
Na Marvela ktoś miał pomysł!
MCU tworzyło się na naszych oczach przez ostatnich kilkanaście lat. I było, a w sumie to jest do dziś tak sterowane, by nie tylko opowiadać historie mogące zaangażować fanów, ale i odpowiadać na społeczne trendy i zmieniającą się modę. Tam ktoś dokładnie wiedział, jaki temat kiedy poruszyć. Ktoś to przemyślał, ktoś posprawdzał, ktoś inny przeliczył. W zasadzie od drugiego Iron Mana (dla wielu nawet od Hulka, ale nie kupuję tego do końca) jasne było, że tu kroi się monumentalna opowieść, której zwieńczeniem było Endgame.
Kolejne filmy z MCU zmyślnie dolewały po kropelce oliwy do ognia, sprawiając, że tryby tej machiny zaczynały się z czasem ładnie zazębiać. Nowi bohaterowie debiutowali na ekranie, a ich historie zaczynały się nieśmiało przeplatać, co tworzyło wrażenie żywego, powiązanego wewnętrznie uniwersum. Fakt, że udało się to tak sprawnie zrealizować, nawet mając na względzie to, że tak wielu postaci Disney nie mógł wpuścić do swojego filmowego świata (wykupione licencje i takie tam) to nie lada osiągnięcie.
Dobrym przykładem na wieloletnie planowanie i systematyczną rozbudowę jako fundament sukcesu MCU jest filmowe uniwersum DC. Nie mając ugruntowanych w spójnym świecie postaci, DC zdecydowało się zacząć z wysokiego C i wrzucić jak najwięcej herosów w jak najkrótszym czasie w jak najmniejszej liczbie filmów. Wiecie, szybko i na bogato, i na wczoraj. Wyszło siermiężnie, żeby nie powiedzieć słabo, co prowadzi do oczywistego wniosku - widz współczesny, choć prostej jest raczej konstrukcji, to jednak potrzebuje punktów zaczepienia, by nie zgłupieć w kinie lub przed ekranem telewizora. I tu brawa dla Marvela, bo z początku niespiesznie i nieśmiało, ale zawsze konsekwentnie rozbudowywali swój filmowy świat.
Gwiezdne Wojny ugrzęzły w przeszłości!
Marvel to nie Star Wars
Zanim zastanowimy się, co nie pykło w uniwersum Star Wars przyznajmy wprost, że Marvel to nie Gwiezdne Wojny. MCU zbudowano w oparciu o gotowe mechaniki, historie i ich bohaterów. Uniwersum Star Wars narodziło się zaś w kinie i w kinie tym praktycznie umarło, przez długie lata żyjąc wyłącznie na kartach książek i komiksów, gier i animowanych seriali. Jasne, że można rzucić sobie, że przecież Disney mógł sięgnąć po prostu po to, co ludzie natworzyli przez dekady w świecie Expanded Universe, ale… zostawmy ten wątek na później.
Tym, co tak doskonale udało się w kreowaniu MCU było sprawne przeniesienie komiksowych narracji na ekrany. Nie wymyślanie ich na nowo, a wyłącznie przemodelowanie, posklejanie tak, by było to wiarygodne, by trzymało się kupy. Tu nie trzeba było wizjonera, a jedynie sprawnych, znających się na robocie rzemieślników. Rzemieślników z wizją lub choć pomysłem, to jasne, ale nie omnipotentnego szefa wszystkich szefów. Jak więc widać, rzemieślników Disney ma najlepszych w branży, podczas gdy wizjonerów jak na lekarstwo…
Uniwersum Star Wars w wydaniu 6 na 10, czyli jak można było zepsuć to, czego zepsuć się nie da?
Rozważając to, co Disney zepsuł i psuje nadal w filmowym uniwersum Star Wars zacząć wypada od tego, że czysto teoretycznie wydawało się przed tym 2015 rokiem, że tego świata zepsuć się po prostu nie da. No, powaga, sam byłem przekonany, że ktokolwiek wziąłby na siebie tę franczyzę, to po prostu musi wyprodukować coś godnego uwagi, bo inaczej się nie da. Skończyło się jednak tak, że przyszedł JJ i wziął sobie za zadanie zrobienie remake`ów trzech klasycznych odcinków telenoweli o losach Skywalkerów. No dobra, dwóch, bo jeden film ewidentnie zepsuł mu niepokorny reżyser, który ośmielił się mieć jakąś wizję.
Zapowiedzi były szumne, oczekiwania ogromne, balonik nadmuchany do rozdęcia. A efekty? Mierne kopie starych filmów z płaskimi postaciami, feerią głupot, zestawem męczących nielogiczności i historią głęboką jak popielniczka w pubowym ogródku piwnym. Jasne, jeśli nowa trylogia miała być widowiskiem, to udało się - filmy były widowiskowe. Były też zupełnie zbędne, rozwijając wątki, które należało zostawić samym sobie, odgrzewając mocno już nadgryzionego przez czas kotleta. Jako pożywka dla fanów, jako kilkugodzinny fanserwis - spoko. Jako samodzielne tytuły budujące uniwersum - dramat.
Mamy zatem grzech ignorancji, wynikającej z przekonania, że nowa trylogia obroni się sama, a to jak bardzo się nie obroniła, widzimy po latach. Co poza tym? W czym jeszcze drzemią problemy z filmowym uniwersum Star Wars? Z brakiem teraźniejszej narracji, z brakiem opowieści, która dzieje się teraz. Wiecie, Marvela można nie lubić, ale to uniwersum żyje, jest zaplanowane w detalach, rozgrywane w kolejnych aktach. Tam mechanikę tworzą potężne filmy kulminacyjne, które spajają historie z innych produkcji. W Star Wars o takiej narracji nie ma mowy - tu otrzymujemy filmy opowiadające losy Obi-Wana czy Boby Fetta, czyli postaci kultowych, których historie ciekawią wszystkich, ale które do uniwersum dokonującego się po nowej trylogii niczego nie wnoszą.
Gwiezdne Wojny ugrzęzły w przeszłości i choć starczy tam mięsa na kilka filmów oraz seriali, to prędzej czy później zapasy się skończą, a jeśli produkcje spod znaku SW mają trwać i mają na siebie zarabiać, to trzeba będzie wymyślić coś nowego. Trzeba będzie przywrócić magię do Odległej Galaktyki, a to, co Disney prezentuje obecnie, jakoś niczego szczególnie dobrego nie wróży. Niestety.
Powiedzmy to wprost: złym pomysłem było odrzucenie Expanded Universe!
Nie tylko brak pomysłu, ale i złe pomysły!
Jasne, że twórcza niemoc to główny problem Star Wars w kinach i na Disney+, ale w ujęciu całościowym problemy tego uniwersum są bardziej złożone. Zacząć trzeba tu oczywiście od wyrzucenia do kosza całego twórczego zaplecza w postaci Expanded Universe. I tu można mieć odczucia mieszane, no bo teoretycznie wykorzystanie tego, co było, do tworzenia nowych narracji zamknęłoby twórców i ograniczyło artystyczny potencjał. Z drugiej jednak strony, content ten był pierwszorzędny, niezmiernie bogaty i podatny na drobne modyfikacje. Szkoda więc.
Niemniej, gdyby twórcy zaprezentowali coś na poziomie, to większość fanów by pewnie po EU nie płakała. Wyszło jednak zgoła inaczej - Disney urwał kurze złote jaja i zamiast czymś zastąpić to tak niezbędne w diecie białko, postawił na same węglowodany. Wiecie, to tak jakby w cyklu masowym, zamiast kurczaka z ryżem szamać same drożdżówki i chipsy. Złym pomysłem było odrzucenie Expanded Universe, ale dopiero fakt ten sparowany z brakiem nowych pomysłów położył całe uniwersum.
Nie musi być wybitnie, ale niech to będzie jakieś!
Jako fan graniczący z maniakalnym fanbojstwem (za gówniarza budowałem własne rękojeści mieczy świetlnych z rurek PVC…), optymistą co do przyszłości Star Wars nie jestem. Trudno mi uwierzyć, że nagle ktoś wpadnie na pomysł, by wdrożyć tu mechanikę znaną z ekranizacji komiksów Marvela, a nawet jeśli tak, to czekają nas lata świetlne, zanim cała ta komercyjna machina wytworzy jakościowy content, który zacznie się na nowo zazębiać. Może Taika Waititi, który ma rzekomo maczać paluchy w kolejnych filmach coś pomoże, coś wymyśli po swojemu. No pożyjem, zobaczym.
Wiecie, tu nawet nie chodzi o to, by nowe filmy z uniwersum były wybitne. No nie, to wcale nie muszą być Oscarowe produkcje. Zresztą stara trylogia, a zwłaszcza trylogia prequeli to nie są jakieś aktorskie arcydzieła. To nie są najlepiej napisane filmy w dziejach. Ba! Niektóre z nich nawet realizatorsko są słabsze niż nowa trylogia. Tamte filmy jednak - i dotyczy to również niegdyś znienawidzonej trylogii prequeli - miały w sobie coś. Miały tego Starwarsowego ducha, imponowały jakąś taką dziecięcą naiwnością w opowiadaniu prostej historii w złożony sposób.
Jeśli świat Star Wars wpadnie w łapy kogoś, kto będzie w stanie prostą historię opowiedzieć w taki sposób, że człowiek chciałby stać się jej częścią, to uda się przywrócić magię do tego uniwersum. I wiecie, tu nie wystarczą showrunnerzy jak w Marvelu, gdzie materiał źródłowy jest, gdzie trzeba go tylko nagiąć, przerobić, opowiedzieć po swojemu, by tworzyć czasem rzeczy monumentalne, a czasem po prostu dające radość, ale (prawie zawsze) jakieś. W świecie Gwiezdnych Wojen potrzeba nowego George`a Lucasa, kogoś, kto wymyśli koło na nowo i będzie to koło pielęgnował przez długie lata.
Komentarze
17Najlepsze części to nadal te najstarsze - czyli Gwiezdne Wojny - Imperium Kontratakuje - Powrót Jedi.
Potem nastąpiły trzy części SW które były po porstu fatalne...
A potem już tylko Łotr 1 trzymał poziom był w miarę dobrym filmem !
Ostatnia część z babą (wiecie co sądzę o baba w filmie co nie raz przytaczałem...) to już była mega padaka.
Dziękuje za uwagę.
Kennedy patrzy teraz tylko na pieniądze (zresztą zawsze ją obchodził tylko budżet który ma być najniższy), kobiety są tańsze, nieznane kobiety jeszcze tańsze, nieznane kobiety spoza USA jeszcze tańsze itd. Niestety tak to ostatnio wygląda. Na szczęście Jon Favreau ma coś jeszcze do powiedzenia + odważna muzyka (pewnie dlatego że również tania :( ).
Odnoszę wrażenie że scenariusz był konsultowany z wybranymi w loterii płatków śniadaniowych przedszkolakami.