Master of Orion: Conquer the Stars wskrzesza gwiezdną strategię sprzed dwóch dekad. I nawet uczucie deja vu nie jest w stanie zepsuć tej kosmicznej wyprawy.
Różnorodność dostępnych ras + dowolność tworzenia własnych; hipnotyzująca rozgrywka; stylowa i dowcipna warstwa wizualna; świetne udźwiękowienie; wyczuwalny klimat dawnego Master of Orion w wersji kolekcjonerskiej w zestawie ze starą trylogią Master of Orion; polska lokalizacja (kinowa); uproszczone zasady rozgrywki...
Minusy...które dla wielbicieli tytułu i gatunku mogą być zbyt proste; wpadki sztucznej inteligencji; utrudniające zabawę błędy; stosunkowo słaby system walk taktycznych; brak możliwości zabawy w trybie „gorących krzeseł” na jednym komputerze
UFO zawsze wraca w to samo miejsce
Nastały szczęśliwe czasy dla kosmitów. Najpierw XCOM doczekał się brawurowego odświeżenia, a już wkrótce zaszczyci nas swoim powrotem prawdziwa legenda pośród strategii turowych. I choć Master of Orion: Conquer the Stars znajduje się jeszcze w fazie produkcji (nad którą uważnie czuwa firma Wargaming), korzystając z wczesnego dostępu postanowiliśmy rzucić na niego okiem.
Na tę chwilę, podobnie jak wspomniany XCOM, jest on podręcznikowym przykładem na to, jak puścić prąd przez sędziwego stwora, żeby raz jeszcze fiknął nogami, a przy tym ani na jotę nie zmienił swojego charakteru.
W nowej wersji galaktycznego hitu jest eksploracja, kolonizacja planet, badanie futurystycznych technologii, kosmiczne bitwy... Czyli wszystko to, co latające w skafandrach próżniowych tygrysy lubią najbardziej. Ten koktajl znanych nam motywów jest w smaku jednocześnie i mało oryginalna, i zarazem pasjonująca. Niecodzienna kombinacja!
Zabierz mnie na tamtą planetę, chłopcze!
Kosmos... Spory kawał pustki do odkrycia! Oczami wyobraźni widzę samego siebie w mundurze gwiezdnego podróżnika. Prężę tors na mostku mojej atomowej Santa Marii, niczym kapitan Kirk dowodzący USS Enterprise.
Rzecz jasna, realnie siedzę w spranym T-shircie przed żarzącym się niebieskawo ekranem komputera i daleko mi wyglądem do bohatera science-fiction. Ten kontrast najlepiej obrazuje baśniową moc Master of Orion: Conquer the Stars.
Nawet nie przypuszczałem, że nowa wersja bestsellera z roku 1993 zabierze mnie w tak niezwykłą odyseję kosmiczną. Już od pierwszej tury przykleiłem się do myszki i skakałem kursorem po mapie galaktyki, wskazując flocie kolejne cele ekspansji. Sam się sobie dziwiłem, bo przecież racjonalnie analizując sytuację Master of Orion: Conquer the Stars nie miał prawa wywrzeć na mnie aż takiego wrażenia. Jednak zdrowy rozsądek to nie wszystko, kiedy chodzi o wirtualne zabawy.
Kręta droga do gwiazd
Klik, klik, klik, kolejna tura, klik, klik klik, kolejna tura... Na pozór to formuła, która nijak nie może zainteresować szerszego grona graczy, a frajdę znajdą w niej tylko najwięksi fani staromodnych strategii. Jednak Master of Orion: Conquer the Stars jest dowodem na to, że czasem kurz pokrywa jedynie grafikę, a mechanika potrafi nieprzerwanie wkręcać w swoje tryby.
Tę leciwą rozgrywkę można podzielić na kilka obszarów, z których każdy był już do bólu ograny w dziesiątkach innych produkcji, jakie pojawiły się od narodzin pierwszej wersji turowego giganta z kosmosu.
A zatem eksplorujemy losowo generowane galaktyki, a na powierzchni zdobytych planet wznosimy budowle, które odpowiadają między innymi za rozwój naszego przemysłu, technologii lub wojska. Oprócz tego, borykamy się słowem lub bombami z innymi lokatorami eksplorowanego wszechświata.
Brzmi sztampowo? Nie inaczej! Dlatego nie warto teoretyzować o Master of Orion: Conquest the Stars, a zamiast tego zajrzeć w dziennik pokładowy mojej wyprawy do gwiazd. A zaczęła się ona dość banalnie, choć też twórczo – od określenia rozmiaru i kształtu pozaziemskiego placu zabaw. Do tego dobrałem jeszcze ilość przeciwników i skoczyłem w nadświetlną spragniony gwiezdnych przygód.
Starczyło kilkanaście minut, żebym bez pamięci wsiąknął w usiany czerwonymi karłami i białymi olbrzymami nieboskłon. Stanąłem na czele ludzi, bo spośród innych astronomicznych cudaków, ich rasa była najbliższa mojemu sercu.
Nie tracąc czasu wysłałem fregaty na podbój wszechświata. Statki pełne kolonistów wbijały flagi w kolejne ciała niebieskie, a odrzutowe fabryki budowały na astralnych skrzyżowaniach stacje bojowe.
Prędko też opanowałem sztukę terraformacji, nauczyłem się budować kosmiczne porty i zaprojektowałem własne bombowce nuklearne, które prosto z taśmy produkcyjnej ruszyły do ataku na piracką bazę.
Poszerzałem granice mojego imperium, laboratoria tętniły badaniami, a floty mknęły w nieznane. I tak toczyła się moja kariera władcy kosmosu, dopóki ptasia rasa Alkari urządziła mi zimny prysznic dziurawiąc ludzkie frachtowce deszczem laserowych promieni. Nie szkodzi, bo tę katastrofę poprzedziła astronomiczna dawka dobrej zabawy.
GNN mówi, jak jest
Ptasia rasa Alkari? Zapewne osoby nieznające Master of Orion zatrzymały się nad tą frazą. Co to za świat science-fiction, który wystawia do walki przeciwko nam człekokształtne dziobaki? Otóż to!
Tej produkcji daleko do śmiertelnie poważnych strategii. Dlatego też w głównych rolach obsadzono trochę komiksową, trochę dowcipną zbieraninę cudaków. Od wielkogłowych Psilonów po misiowatych Bulrathi.
A skoro mowa o puszczającej do nas oko konwencji gry, na szczególną uwagę zasługują pomysłowe przerywniki w Master of Orion: Conquest the Stars. Komunikują one najważniejsze wydarzenia za pomocą serwisu informacyjnego prowadzonego przez parkę robotów. Ten element na dłuższą metę może męczyć, ale z początku sprawia naprawdę przyjemne wrażenie.
Zresztą nie tylko koncepcyjnie nowe wcielenie klasyka wywarło na mnie doskonałe wrażenie. Ba, udało jej się mi zaimponować także grafiką. Choć nie błyszczy może ona fotorealizmem, to rysunkowe wariacje na temat pozaziemskiej rzeczywistości prezentują się niezwykle urokliwie. Aż chce się przepchnąć łapy przez monitor, żeby pogłaskać tego czy innego ufoludka po jego gładkim łebku.
Wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z produkcją, która idealnie nadaje się do relaksu po ciężkim dniu w pracy. Nic nas tu nie przerazi, nic nie chwyci za czuprynę i nie łupnie naszą głową o klawiaturę. Mówiąc jak najprościej – rozgrywka jest nie tylko nieprzyzwoicie wprost sympatyczna, ale też zaskakująco wciągająca.
Ogniem i atomem
Nie bójcie się, nie będę przedstawiał Master of Orion: Conquer the Stars w samych superlatywach. Obróćmy więc medal na drugą stronę, gdzie znajdują się okrąglutkie pola kosmicznych bitew. To właśnie one rzuciły najczarniejszy cień na moją pełną przyjemności rozgrywkę.
O ile całość produkcji wzniesiono na turowym rusztowaniu, o tyle potyczki gwiezdnych flotylli toczą się w czasie rzeczywistym. Niestety, daleko im do „wysokobudżetowych” starć rodem z Hollywoodu. Chociaż wyraźnie obierają one ten kierunek, koniec końców spektakularnością i dynamiką dorównują co najwyżej najstarszym odsłonom Star Treka.
Poza tym kosmiczne potyczki marginalizują rolę dowódcy, który staje się tak niezbędny na naleśnikowatym polu bitwy jak ósmy pasażer na pokładzie Nostromo. Statki potrafią same poradzić sobie z przeciwnikiem, a uboga w asteroidy przestrzeń kosmiczna i tak nie stwarza zbyt wielu opcji do manewrów. Szkoda, bo akurat ten element w dwudziestopierwszowiecznym wydaniu Master of Orion mógł nabrać i wizualnych, i taktycznych rumieńców.
Obie strony Master of Orion: Conquer the Stars
Master of Orion: Conquer the Stars na tę chwilę daleko do tytułu idealnego i oczywiście można pod jego adresem sformułować całkiem pokaźną listę zarzutów. Jeden powie, że dyplomacja prostacka, inny będzie kręcił nosem nad bitwami, ktoś ponarzeka na gospodarkę, a cała rzesza oburzy się, że zmian względem mechaniki oryginału jest jak na lekarstwo.
Ja nie będę czepiał się drzazg i kłód w ślepiach kosmicznej turówki i nie mam zamiaru zarzucać jej powtarzalności względem pierwszego Master of Orion, bo przecież jego nowa odsłona z założenia miała być odświeżeniem leciwej rozgrywki bez wprowadzania do niej większych zmian. Zamiast tego wystosuję ostrzeżenie do wszystkich, którzy zechcą po ten tytuł sięgnąć w dniu jego premiery. Wygląda to niewinnie, może dla niektórych nawet marnie, ale pozory mylą. Uważajcie, bo wciąga jak czarna dziura!
Ocena wstępna:
- ciekawa oprawa graficzna
- urokliwe modele obcych
- klimat czekającego na odkrycie wszechświata
- hipnotyzująca rozgrywka
- zachowanie klasycznej mechaniki...
- ...niestety, w najmniejszych szczegółach
- uproszczone bitwy w czasie rzeczywistym
- nieco mało rozbudowana dyplomacja
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobra
Okiem starego zgREDa Barona |
Budowanie statków w wersji pikselowej (do włączenia w opcjach gry) to klimatyczny dodatek, który docenią zapewne najwierniejsi fani Master of Orio
Komentarze
8Autorze - nowy XCOM to świetna gra i wspaniale mi się w nią grało, ale jako iż miałem styczność ze starym XCOM-em, brzmi to trochę jak reklama - klimat ten sam, ale rozgrywka o wiele inna, bardziej skomplikowana w starym, to co jest teraz jest uproszczone (moim zdaniem na plus, bo gry mają służyć rozrywce), no ale... :)
A co do Master of Orion, grałem w III część w dawnych czasach i czekam, aż ta wyjdzie z niecierpliwością, zobaczymy co twórcy dla nas przygotowali ;)
Natomiast jako fan MOO1 i MOO2 dla mnie ta gra to niemal herezja, na pewno nie spełni oczekiwań większości weteranów 4X. Takim osobą radzę śledzić Stellaris które już niedługo będzie miało premierę (9 Maja).