Jak zagubiłem się na Dzikim Zachodzie, a i tak nie zbiłem fortuny – moja przygoda z Red Dead Redemption 2
Red Dead Redemption 2 w wersji online to świat Dzikiego Zachodu, który budzi całą gamę emocji: od fascynacji, przez zachwyt i zwątpienie, po skrajną frustrację. A jednak w ostatnich miesiącach zagubiłem się w nim na dobre – oto mój dziennik z przygód w Red Dead Redemption 2.
- rewelacyjny otwarty świat,; - fenomenalny westernowy klimat,; - wciągająca fabuła,; - barwne i wyraziste postacie,; - mnóstwo zadań i aktywności pobocznych,; - malownicza grafika i świetna oprawa dźwiękowa,; - satysfakcjonujące i dynamiczne strzelaniny,; - wysoki poziom realizmu...
Minusy...który z rzadka zaskakuje oderwanymi od rzeczywistości rozwiązaniami,; - wolne tempo rozgrywki nie każdemu przypadnie do gustu,; - sporadyczne błędy uprzykrzające rozgrywkę,; - niekiedy sterowanie bywa dość dziwaczne.
Red Dead Redemption 2 – gdzie kończy się, a gdzie zaczyna przygoda z hitem Rockstara?
Kiedy w 2018 roku wreszcie ujrzało światło dzienne długo przeze mnie wyczekiwane Red Dead Redemption 2, byłem wniebowzięty. Co tu dużo mówić, wiązałem z tym tytułem olbrzymie nadzieje i wierzyłem z całego serca, że Rockstar mnie nie rozczaruje. I oto nadszedł dzień premiery, a ja wreszcie mogłem rzucić się w świat Dzikiego Zachodu, klimatem o wiele bliższy mojemu sercu, niż gangsterska piaskownica z GTA V, a w formule – na to liczyłem – inspirowany po części naszym Wiedźminem 3: Dziki Gon.
No i faktycznie, nie rozczarowałem się! Jasne, można wytknąć Red Dead Redemption 2 parę błędów, ale ogólnie rzecz biorąc western Rockstara arcydziełem jest i basta! W każdym razie, kiedy mowa o kampanii dla pojedynczego gracza. Bo, rzecz jasna, właśnie do niej, czyli do przygód Arthura Morgana, zabrałem się w pierwszej kolejności i przepadłem w nich bez reszty. Po prostu pożarłem tę opowieść i to ze wszystkimi misjami pobocznymi, legendarnymi polowaniami i całą masą innych atrakcji.
Zbliżając się do końca historii gangu Dutcha, nie odczuwałem jednak nadmiernego smutku. Przecież to dopiero początek mojej zabawy z tym tytułem. Za horyzontem singlowej kampanii czekał na mnie tryb wieloosobowy. „A ten to już chyba na dobre mnie pochłonie!” - tak sobie myślałem w tamtym czasie.
Niestety, kiedy tylko odpaliłem Red Dead Online (wówczas jeszcze w wersji beta) poczułem się, jakbym spadł z konia prosto na dorodnego kaktusa. Nie dość, że sieciowa piaskownica świeciła pustkami (było wtedy kilka misji fabularnych, parę zadań dla nieznajomych… i tyle), a każdy ciuch (który już zresztą wcześniej kupiłem w wersji singlowej) kosztował krocie, to jeszcze co rusz jakiś gracz brał mnie na lasso, związywał i wybebeszał nożem – ot, tak, dla czystej, sadystycznej frajdy.
Po paru godzinach „zabawy” – o ile tak można nazwać tę mordęgę – pożegnałem się więc z wieloosobowym trybem Red Dead Redemption 2. I to na długie miesiące. Ba! Nawet odinstalowałem grę, mimo że zarzekałem się, grając w kampanię z Arthurem Morganem, że w życiu tego nie zrobię.
Kiedy na początku 2019 odpaliłem Red Dead Online (wówczas jeszcze w wersji beta) poczułem się, jakbym spadł z konia prosto na dorodnego kaktusa. Nie dość, że sieciowa piaskownica świeciła pustkami, a każdy ciuch kosztował krocie, to jeszcze co rusz jakiś gracz wybebeszał mnie nożem – ot, tak, dla czystej, sadystycznej frajdy.
To była zima początków roku 2019. Później przyszła wiosna, za nią lato, wreszcie jesień, a ja wciąż nie miałem zamiaru wracać do Red Dead Redemption 2. Co najwyżej czasem westchnąłem z nostalgią na wspomnienie kowbojskiej przygody, która – jak wtedy sądziłem – była już dla mnie na dobre skończona. Czytałem wprawdzie, że Rockstar poprawia Red Dead Online, że wersja wieloosobowa wyszła z etapu bety, że nawet ukazał się jakiś większy dodatek. Ale nic nie było w stanie zatrzeć we mnie tego pierwszego fatalnego wrażenia.
Aż wreszcie któregoś dnia wpadł mi w oko zwiastun DLC o intrygującym tytule Moonshiners. Dzięki niemu w Red Dead Online można było założyć własną bimbrownię, prowadzić swój bar, przemycać nielegalne trunki przez rządowe blokady… Naprawdę? - pytałem z niedowierzaniem. To wszystko jest teraz w Red Dead Redemption 2?!
Musiałem przekonać się o tym na własnej skórze! Odkurzyłem więc Rockstarowy western, raz jeszcze ściągnąłem go na moją konsolę i odpaliłem. Czyżby wreszcie Red Dead Redemption 2 miało taki tryb wieloosobowy, o jakim zawsze marzyłem? Jeśli tak, to ja chcę tej bimbrowni, tych wszystkich perypetii w piaskownicy pełnej innych graczy, tych wirtualnych dolarów, jakimi mami mnie Rockstar.
Wszedłem więc drugi raz do tej samej rzeki, którą nazywa się Red Dead Redemption 2 i… ta wciągnęła mnie bez reszty. Dopiero teraz, po paru miesiącach intensywnej rozgrywki, zdołałem wyjść na brzeg, żeby podzielić się z Wami moimi wrażeniami. Oto, jak wyglądała moja przygoda z Red Dead Redemption 2 w wersji sieciowej.
Za garść dolarów , czyli niełatwy żywot handlarza i jeszcze trudniejszy bimbrownika
Pierwsza zmiana, jaka czekała na mnie w Red Dead Redemption 2, po długim okresie rozłąki z tym tytułem, to tak zwane role. Dodatek Frontier Pursuits wprowadził do trybu sieciowego możliwość wcielenia się w postać handlarza, łowcy nagród i kolekcjonera. No, dobrze, ale ja byłem przywiązany do wizji własnej bimbrowni, a ta wiązała się z czwartą rolą dorzuconą dopiero w DLC Moonshiners.
Niestety, nie mogłem jej odblokować już na wejściu, ponieważ jest ona swego rodzaju przedłużeniem kariery handlarza. A więc handlarz! - klamka zapadła, wybrałem początkową profesję i ruszyłem, żeby otworzyć własny biznes na Dzikim Zachodzie. Jak się okazało, moim wspólnikiem w interesach miał być niejaki pan Cripps, znany z tego, że wcześniej przygrywał na harmonijce w moim obozie. Wreszcie przydzielono mu parę istotniejszych obowiązków.
Spotkałem się z Crippsem w miasteczku, przed sklepem wielobranżowym. W ramach filmiku wprowadzającego trochę mi opowiedział o swoich biznesowych ambicjach, po czym zaproponował zakup stołu rzeźnickiego – bez niego nie ruszymy z interesem. Sięgnąłem do wirtualnego portfela, żeby czym prędzej dokonać zakupu i wtedy usłyszałem cenę. Piętnaście sztabek złota!
W uniwersum Red Dead Online taka kwota to mała fortuna, a już na pewno cena dosyć wygórowana za prosty drewniany stół do obozu. No, ale dobrze, jak trzeba, to trzeba. Wtedy jeszcze taką kwotą nie dysponowałem, zacząłem więc kombinować naprędce, jak te piętnaście sztabek zarobić.
A opcji było kilka. Złoto (w przeciwieństwie do dolarów – drugiej z wirtualnych walut Red Dead Redemption 2) nie trafia się za często, ale można je nagromadzić między innymi wykonując proste misje dla nieznajomych, realizując wyzwania dnia (to niezła metoda, bo wywiązując się z nich regularnie otrzymujemy coraz wyższe wynagrodzenie), albo kontynuując fabułę Red Dead Online. A ponieważ Rockstar podczas mojej nieobecności rozbudował tę ostatnią, właśnie po nią sięgnąłem w pierwszej kolejności.
Pożegnałem się więc z Crippsem i pognałem na pomoc Jessice LeClerk, głównej bohaterce opowieści z sieciowego trybu Red Dead Redemption 2. Nie oczekiwałem wiele po misjach fabularnych, tymczasem naprawdę miło mnie zaskoczyły. Niemal każda z nich to taka mała perełka, a wszystkie razem składają się na historię pod niektórymi aspektami nawet ciekawszą niż ta z kampanii dla pojedynczego gracza (jak zauważył mój znajomy, a ja z pewnym niedowierzaniem musiałem przyznać mu rację).
Dość na tym, że Jessica LeClerk wynagrodziła mnie całkiem hojnie za mój trud, ale nie dość hojnie, żebym mógł sobie pozwolić na te cztery deski zbite razem w stół rzeźnicki. Na szczęście w międzyczasie Rockstar zafundował mi jakąś zniżkę na ten drogocenny mebel, dostałem też za awansowanie na kolejne poziomy kilka mapek wiodących do skarbów i to już wystarczyło, żebym uciułał na sprzęt dla Crippsa.
I tak oto zostałem handlarzem! Podział obowiązków był prosty. Cripps rozstawił się w moim obozie, a ja dowoziłem mu truchła upolowanych zwierząt. Kiedy przerobił te wszystkie skóry, rogi, kły i inne części na towary, dostawa była gotowa. Wsiadałem na wóz, zawoziłem skrzyneczki pod wskazany adres i dostawałem za to zapłatę w gotówce. Od czasu do czasu Crippsowi brakowało też zaopatrzenia niezbędnego do prowadzenia działalności i wtedy wykonywałem dla niego jakieś proste zadanie (upolowanie wskazanego zwierza, podwędzenie chemikaliów bandytom itp.), żeby produkcja ruszyła dalej.
Po prawdzie fucha handlarza jest dosyć monotonna, ale za to opłacalna. I chociaż chciałoby się powiedzieć, że interes dosyć łatwo rozkręcić, w rzeczywistości nie wszystko szło aż tak gładko. Problemem nie byli inni gracze, brak moich zdolności czy wolnego czasu, ale… błędy w Red Dead Online.
One prędko stały się moim największym wrogiem. Po uruchomieniu gry nie byłem w stanie rozstawić obozu, zwierzęta nie pojawiały się na mapie, misje zaopatrzenia nie chciały się zaliczyć… Było tego całe mnóstwo! Przez jakiś czas łudziłem się, że to tylko przejściowe trudności, które lada moment zostaną załatane przez Rockstara, ale dziś już wiem, że moje nadzieje były płonne. Nikt niczego nie robi z tymi niedociągnięciami. Wciąż są obecne w Red Dead Redemption 2 i nic nie wskazuje na to, żeby miały zniknąć w najbliższym czasie.
Tak czy inaczej, mimo tych wszystkich niedogodności (czasem całkiem poważnych), udało mi się zarobić niezłą kasę na tej kooperacji z Crippsem. Wprawdzie prawie całą wydałem na ulepszenia biznesu, takie jak nowe wozy dostawcze czy wóz myśliwski. Ale cóż… Pieniądz rodzi pieniądz! A ponieważ marzenia o fortunie wciąż mnie nie opuszczały, postanowiłem wreszcie założyć upragnioną bimbrownię.
W tym celu udałem się z Crippsem do niejakiej Maggie Fike, zaprawionej w bimbrownictwie staruszki z Lemoyne. Zgodziła się pomóc mi w założeniu własnej gorzelni za, bagatela, dwadzieścia pięć sztabek złota. Ponieważ Crippsowy biznes przynosił mi dochód wyłącznie w dolarach, nie miałem wymaganej kwoty. I znów zaczęło się wielkie ciułanie!
Wyzwania dnia, misje dla nieznajomych… Ale też kilka „sekretnych” zadań fabularnych. Jak udało mi się w którymś momencie odkryć, Rockstar przygotował też małą kampanię, która jest dostępna, tylko gdy mamy niski wskaźnik honoru. Ja akurat miałem wysoki, ale co za problem go obniżyć!
Wyrzekłem się więc jakichkolwiek moralnych zasad gnany nieokiełznaną żądzą zysku. Napadałem na dyliżanse, strzelałem do nieznajomych, mordowałem, kradłem, a w apogeum mojej przestępczej kariery wystrzelałem jak kaczki pół populacji miasteczka Valentine. Rzeźnik z Valentine – pewnie tak o mnie mówią NPC-e, które jakimś cudem przeżyły tamtą rzeź. A jednak to wszystko wciąż nie było dostatecznie „niehonorowe”, bo w świecie Red Dead Redemption 2 starczy, że wyczeszesz konia i już jesteś szlachetny gość, nawet jeśli wcześniej grabiłeś i zabijałeś.
W akcie desperacji zwróciłem się do Staruszka Jonesa. Z bólem serca zapłaciłem mu trzy sztabki złota, a ten narobił mi czarnego PR-u, o który prosiłem, i wreszcie mogłem się podawać za pełnoprawnego bandytę. To zaś odblokowało mi drogę do małej kampanii dla czarnych charakterów. Może nie tak ciekawej jak historia Jessiki LeClerk, ale też obfitującej w pełne akcji zadania.
Oczywiście, to nie wystarczyło, żeby zarobić upragnione dwadzieścia pięć sztabek złota, więc musiałem jeszcze trochę „pogrindować” w dość nudny i niegodny uwagi sposób. Koniec końców wreszcie udało mi się założyć moją własną bimbrownię w piwnicy nędznej chatki w New Austin (bo taką lokację wybrałem z kilku możliwych).
Okazało się jednak, że żywot bimbrownika to ciekawy, choć trudny kawałek chleba. Ciekawy, bo stara Maggie Fike ma swoją własną mini-kampanię, a misje zaopatrzenia są tutaj znacznie oryginalniejsze, niż w roli handlarza (eskortowanie pijanych klientów saloonu, bójki na pięści z konkurencyjnymi gorzelnikami, likwidowanie agentów skarbówki). Ale też trudny, bo warzenie gorzały trzeba zsynchronizować z zamówieniami klientów, smakowe wódy wymagają określonych ziół i owoców, no i trzeba znosić irytujący akcent naszego kucharza rodem z Francji.
Żywot bimbrownika to ciekawy, choć trudny kawałek chleba. Ciekawy, bo stara Maggie Fike ma swoją własną mini-kampanię. Ale też trudny, bo warzenie gorzały trzeba zsynchronizować z zamówieniami klientów, smakowe wódy wymagają określonych ziół i owoców, no i trzeba znosić irytujący akcent naszego kucharza rodem z Francji.
Niestety, samo posiadanie własnego baru w piwnicznej bimbrowni okazało się dla mnie dosyć rozczarowujące. To element czysto kosmetyczny. Nic się na nim nie zarobi, można co najwyżej sprosić innych graczy, żeby popić z nimi wirtualnego bimbru albo pograć na instrumentach pożyczonych od knajpianej kapeli.
No, ale trzeba bimbrowni oddać, że przynosi też niezłe zyski, choć znowu – w dolarach, nie w złocie. Myślicie pewnie, że wreszcie odnalazłem moją upragnioną fortunę. Nic z tych rzeczy! Uznałem, że do tego interesu warto, żebym też trochę dołożył. Zbierałem więc na coraz lepsze destylatory, które w zasadzie pochłonęły więcej, niż zarobiłem.
Po drodze jednak udało mi się nazbierać na innych aktywnościach trochę złota. I co? - spytacie. - Może chociaż złoto wydałeś na nowe ciuszki, siodła, spluwy? Ech, też tego nie zrobiłem... O, ja głupi! Pomyślałem, że lepiej zainwestuję w torbę kolekcjonera i licencję łowcy nagród, co pozwoli mi zarobić JESZCZE WIĘCEJ forsy na dwóch pozostałych rolach przygotowanych przez Rockstara. I srogo się na tym przejechałem...
Za kilka dolarów więcej – karty tarota, konające zwierzęta i legendarni przestępcy
Opiekunka kolekcjonerów, Madame Nazar, wydała mi się całkiem sympatyczną babką. Powróżyła mi ze szklanej kuli i obiecała góry banknotów. Zaufałem jej i kupiłem od niej nawet kilka map z lokalizacją kolekcjonerskich przedmiotów. Od tamtej pory nie przesiadywałem już w obozie razem z Crippsem, ale wiodłem cygańskie życie powsinogi. Szukałem unikalnych butelek z alkoholem po walących się ruderach, zbierałem karty tarota po uliczkach Saint Denis i wygrzebywałem groty strzał z ciał konających zwierząt.
Za wszystkie te fanty Madame Nazar płaciła dobrą kasę… A w zasadzie zapłaciłaby, gdybym je sprzedał. Minęło sporo czasu zanim spieniężyłem moje znaleziska, bo wciąż miałem w głowie przestrogę nawiedzonej Cyganki: „Nie sprzedawaj przedmiotów kolekcjonerskich osobno. W zestawach są warte więcej!”. Czekałem więc i czekałem aż uzbieram cały komplet.
Nie było to zadanie łatwe, ale w końcu mi się udało. Pewnie już się domyślacie, że po raz kolejny nie przehulałem tych ciężko zarobionych pieniędzy. No i macie rację. Oczywiście, zainwestowałem w absurdalnie drogi szpadel i wykrywacz metalu. Bo pod ziemią na pewno są JESZCZE CENNIEJSZE skarby. Błądziłem więc po mokradłach, przekopywałem pustynię, aż w końcu dałem za wygraną.
Szukając świecidełek dla Madame Nazar, trochę zaniedbałem i biznes handlarza, i bimbrownika (same z siebie zysków, niestety, nie przynoszą). Ale zamiast wracać na stare śmieci, postanowiłem spróbować jeszcze jednej drogi do bogactwa – tej najszlachetniejszej. Pojechałem więc do Rhodes i tam, u lokalnego szeryfa, zaciągnąłem się na łowcę nagród. Oto niegdysiejszy rzeźnik z Valentine wstąpił na drogę odkupienia! Teraz sam będzie polował na bandziorów! Czego to człowiek nie zrobi dla pieniędzy…
A pieniądze w roli łowcy nagród, jak to przy uczciwej robocie bywa, były średnie. No, ale nie zniechęcałem się. Zwerbowałem kumpla do rozgrywki, wzięliśmy ogłoszenie z tablicy przed biurem szeryfa i ruszyliśmy na poszukiwanie łotrów, za którymi wystawiono listy gończe. Niektórych udało nam się dostarczyć żywych, innych… nie tak żywych. Za truposzy, rzecz jasna, zapłata była gorsza, ale za to satysfakcja większa.
Wybraliśmy się nawet na łowy na kilku legendarnych bandziorów. Każdą taką misję poprzedzało bardzo stylowe intro, a i same zadania były naprawdę ciekawie pomyślane. Starczy wspomnieć, że jednego drania dorwaliśmy na bagnach, gdzie w kość nam dały nie tylko aligatory, ale też psychoaktywne opary, którymi otumaniał nas ten legendarny drab.
W porównaniu z rolami handlarza, bimbrownika i kolekcjonera, profesja łowcy nagród okazała się dużo bardziej naszpikowana akcją. I koniec końców, udało mi się na niej też coś zarobić. Nie, tym razem już nie inwestowałem w opancerzony wóz czy wzmocnione lasso. Dosyć tego! Poszedłem do sklepu, żeby wreszcie się okupić za te ciężko zarobione pieniądze.
Cała ta moja historia ułożyła się w piękną fabułę rodem z hollywoodzkiego westernu. Świetnie się bawiłem i mam, co wspominać. Okazało się bowiem, że nie tyle liczy się zdobyty majątek, co właśnie pogoń za nim.
Słońce zachodzi nad Red Dead Redemption 2
Moje nowe ponczo i kapelusz pięknie prezentowały się w świetle zachodzącego nad Saint-Denis słońca. Do tego dokupiłem jeszcze buty, spodnie, bandoliery… I zorientowałem się, że mam całe dwa dolary w kieszeni. Ledwie starczy na czynsz za stajnię. Czy po to było to wszystko? Po to szwendałem się miesiącami po Dzikim Zachodzie, żeby na końcu mieć parę monet w kieszeni?
Cała ta moja historia ułożyła się w piękną fabułę rodem z hollywoodzkiego westernu. Wiecie, takiego, w którym główny bohater przez cały film goni za fortuną, a na końcu i tak zostaje z niczym. Z tym, że ja jednak nie zostałem zupełnie z niczym. Świetnie się bawiłem i mam, co wspominać. Okazało się bowiem, że nie tyle liczy się zdobyty majątek, co właśnie pogoń za nim.
Stałem więc na zalanej purpurowym blaskiem ulicy Saint Denis i patrząc na chylące się ku horyzontowi słońce, myślałem sobie, że ono zachodzi nad moją przygodą z Red Dead Redemption 2. Chyba wreszcie po ponad roku od premiery czas pożegnać się z tym tytułem. Tym razem już tak na dobre.
No, chyba, że Rockstar wyda jakieś DLC, ponaprawia błędy… Może wtedy jeszcze chwilę zabawię w tej westernowej piaskownicy. To co, drogi Rockstarze, wskakujemy w siodło i jedziemy dalej czy odpuszczamy? Ja jestem otwarty na propozycje. W końcu dobrze byłoby zarobić JESZCZE PARĘ dolarów.
Oto co jeszcze może Cię zainteresować:
- Red Dead Redemption 2 - gigant znowu w siodle
- Gangster kontra kowboj – czy GTA 6 odstrzeli Red Dead Redemption 2?
- W oczekiwaniu na GTA 6 - jak łatwo i przyjemnie zostać bandytą, czyli poradnik dla początkujących w GTA Online
Komentarze
8Głownie wlasnie tempo ktore jest niesamowicie bez sensu wyciągane i kazda niemal interakcja rozciągana jest jak guma w gaciach.
Gra jest fajna ale za wolna.