Weź pierwszego „residenta”, nafaszeruj go pleśnią i robactwem, marynuj w horrorach klasy B, dopraw groteską i serwuj z trwogą. Oto Resident Evil VII. Smacznego!
- fenomenalny nastrój farmy Bakerów,; - obłędnie wciągająca opowieść,; - stosunkowo wysoki poziom trudności,; - ciekawe i satysfakcjonujące zagadki,; - wymagające potyczki z przeciwnikami,; - rozładowujący napięcie czarny humor.
Minusy- staromodne rozwiązania mogą zniechęcać,; - dosyć sztampowe metody straszenia,; - końska dawka obrzydliwości odrzuci niejednego.
Resident Evil VII, czyli rewolucja na wstecznym biegu
Dwadzieścia lat – szmat czasu! Tyle właśnie minęło od premiery pierwszego Resident Evil. Słynna seria firmy Capcom przez te dwie dekady uległa sporym zmianom, ale niekoniecznie pozytywnie ocenianym przez środowisko fanów. Te kontrowersje krok po kroku doprowadziły graczy, a wraz z nimi i samych twórców do wniosku, że kultową serię trzeba porządnie przewietrzyć.
I tak się rzeczywiście stało, choć mało kto przypuszczał, że residentowa rewolucja przybierze taką, a nie inną postać. Zamiast pędzić do przodu w poszukiwaniu wybuchowych atrakcji, ekipa z Capcomu zatrzymała się na chwilę, cofnęła pamięcią do korzeni i stamtąd zaczerpnęła inspirację do Resident Evil VII.
Odrzucono więc pirotechnicznie rozbuchane strzelaniny na rzecz samotnej walki o przetrwanie, nastrój globalnej epidemii zastąpiono przerażającym klimatem „nawiedzonego” domu, przetrzebiono amunicję, przygaszono światła, a perspektywę trzecioosobową zamieniono na śledzenie akcji oczami bohatera.
Co z tego wyszło? Najlepszą odpowiedzią jest pełny, dwuczęściowy tytuł tej produkcji – Resident Evil VII: Biohazard. Tak naprawdę to połączenie obu nazw tego samego cyklu Capcomu, które do tej pory funkcjonowały autonomicznie w różnych kręgach geograficznych. Można doszukać się w tym zabiegu symbolicznej konsolidacji serii.
Leciwe pomysły połączono z nowymi, pomieszano staromodną mechanikę rozgrywki z awangardowymi goglami VR, a przy okazji powtórnie nadano sens tytułowi Resident Evil. Bo przecież ten ostatni od lat pasował do fabuły zombicznej serii równie trafnie, jak translatorski dziwoląg „Szklana pułapka” do kolejnych filmów o Johnie McClane.
Nowe dzieło Capcomu jest nieporównanie bardziej przemyślane, niż jego niedawni poprzednicy. A to przekłada się na jakość. Z tym zastrzeżeniem, że poszukując nowych rozwiązań i wracając do korzeni serii, zawędrowano na terytorium zupełnie innego gatunku gier. To sprawia, że Resident Evil VII, jakkolwiek wykonany z klasą, nie każdemu przypadnie do gustu.
Gość w dom
Tyle mówiono o tym miejscu. Pokazywano je na zdjęciach i filmach. Kiedy więc stanąłem przed bramą posępnego domu w luizjańskiej głuszy, wiedziałem dobrze, co może spotkać mnie po przekroczeniu jego progu. I co? Skorzystałem z tej wiedzy? Obróciłem się na pięcie i odszedłem w spokoju ducha do pogodnego świata asasynów czy innego Call of Duty?
Skądże! Ciekawość wzięła górę. W końcu biedna Mia sama się nie ocali. Spytacie, jaka Mia? Już tłumaczę. Dziewczyna zaginęła trzy lata przed wydarzeniami z Resident Evil VII. Jej zrozpaczony mąż zaczął powoli godzić się ze stratą, kiedy pewnego dnia otrzymał maila. Od kogo? Zgadliście – właśnie od niej! „Jestem na famie Bakerów, adres taki i taki, przyjeżdżaj.” Tak z grubsza brzmiała nieoczekiwana wiadomość.
Niejednemu ten punkt wyjściowy fabuły może się skojarzyć z Silent Hill 2, ale to nie wyczerpuje tematu, bo twórcy Resident Evil VII od początku dają do zrozumienia, że będą garściami korzystać z horrorowego dziedzictwa nie tylko gier, ale i filmów. Do takiego wniosku prowadzi chociażby jedno z pierwszych ujęć, które pokazuje z lotu ptaka samochód na wstędze szosy między podmokłymi polami.
To przecież wypisz, wymaluj kopia słynnych kadrów ze Lśnienia Kubricka. Gdzie indziej oko puszcza do nas Blair Witch Project, co wytrawniejsi kinomani doszukają się tu i ówdzie Misery, a ten czy inny kadr przypomni im któryś z japońskich filmów grozy. I nie mówię tylko o wyszukanych tytułach w stylu Ringu, ale też o brodzących w krwi horrorach klasy B.
Wszystko to w dusznej scenerii luizjańskich bagien. Tu także można doszukiwać się Harry'ego Angela czy innego Klucza do koszmaru, ale abstrahując już od kinowych skojarzeń, powiedzmy krótko, że pełna owadów i egzotycznej roślinności farma to idealne miejsce do snucia opowieści z dreszczykiem. Zwłaszcza, kiedy taka historia wprost pęcznieje od kulturowych odwołań i zręcznych zapożyczeń z innych horrorów.
Meet the Bakers!
OK, weszliśmy do posiadłości. Nie jest źle. Trochę ciemno, trochę brudno, ale da się przeżyć, prawda? Prawda. Dopóki nie poznamy gospodarzy tej ponurej ruiny. To właśnie ich obecność nadaje niepowtarzalny charakter całej opowieści i to oni są źródłem słynnego już hasła reklamowego „Witaj w rodzinie”.
Gdybym jeszcze jakiś czas temu usłyszał ten slogan, pomyślałbym, że firmuje się nim nowa Mafia. Tymczasem przygarnęło go Resident Evil VII.
O jaką więc rodzinę tutaj chodzi? Nasuwa mi się pewien epitet, ale jest na tyle wulgarny, że zastąpię go przymiotnikiem „nietypowa”. Tak, to się zgadza, Bakerowie są mocno nietypowi.
Wiele złego już o nich powiedziano, chociażby w zwiastunach Resident Evil VII. Psychopaci, kanibale... Wiecie, taki czarny PR. Niebezpodstawny, rzecz jasna, ale czemu od razu tak jednostronnie? Ja dla odmiany chciałbym trochę ocieplić ich wizerunek.
Nie będzie to zadanie łatwe, bo ta banda reprezentuje sobą wszystko, co najgorsze, ale mimo to, spróbuję. Dlaczego? Ponieważ – i mówię zupełnie szczerze – miejscami rozbawiali mnie do łez. Przerażali też, jasna sprawa, ale oprócz tego wydali mi się mocno komiczni.
Za trzon tej szurniętej rodzinki robi jej głowa, czyli tradycyjnie obsadzony w tej roli ojciec, matka-karmicielka, rozwydrzony synalek oraz babinka, o której trudno powiedzieć, na jakim świecie się znajduje i czy jeszcze jedną nogą czy już dwoma. O innych gałązkach drzewa genealogicznego Bakerów nie będę mówił, żeby oszczędzić spoilerów.
Dość na tym, że ta czwórka stanowi świetną karykaturę współczesnej rodziny i chwała twórcom Resident Evil VII, że wreszcie zmajstrowali dla nas przeciwników, którzy mówią coś więcej, niż tylko „Aaaaaagh...”. Dialogi między Bakerami są żywe (o, ironio!), pełne czarnego humoru, a jednocześnie budzące grozę. Jak mawiają Rosjanie, i straszno, i śmieszno.
Mamusia marudzi, że główny bohater nie chce jeść specjalnie dla niego przygotowanej uczty z ludzkich wnętrzności, tatuś prawi jakieś górnolotne teksty o uszanowaniu gościny, a niema babka od czasu do czasu w tajemniczy sposób przemieszcza się po domu, jak gdyby nas śledziła na swoim wózku inwalidzkim.
Krótko mówiąc, Bakerowie – o dziwo! - mają w sobie trochę wdzięku. Podobnie jak Nicholson, kiedy rozrąbuje drzwi siekierą krzycząc: „Here's Johnny!”. Wprawdzie nieprzerwanie miałem ochotę rozszarpać ich na strzępy, a truchła dla pewności spalić, ale coś z szorstkiej sympatii też się pojawiło w tej naszej relacji.
Nazwijcie to syndromem sztokholmskim, ale jeśli rzeczywiście o niego chodzi, to twórcom Resident Evil VII należą się szczególne gratulacje, że potrafią go wzbudzić w graczu.