Relaks z sekretarką
Nie dajmy się zwieść czarnemu humorowi Bakerów. Resident Evil VII to nie żadna komedyjka obyczajowa, ale rasowy horror. Dokłada się do tego także sama rozgrywka, która nie szczędzi nam stresu.
Wiele rozwiązań zaczerpnięto żywcem z pierwszego Resident Evil. Amunicji na naszej drodze znajdziemy tyle, co kot napłakał, a fakt, że można chodzić i strzelać jednocześnie (to przecież nie jest oczywiste w tej serii) niewiele pomaga, bo nasz bohater celuje jak pijany krótkowidz we mgle.
Nie ma więc co liczyć na beztroskie rozstrzeliwanie zombiaków rodem z Dead Rising. Nawet walki z bossami to bardziej konkurs liczenia wystrzelonych pocisków i ostrożnego racjonowania apteczek, niż pokaz eksplozji i symfonia wystrzałów. Poza tym walka to tylko jeden z wielu elementów naszej mrocznej przygody.
Wzorem pierwszego „residenta” farmę Bakerów nafaszerowano architektonicznymi zagadkami. Klucz skorpiona, klucz wrony, tajne przejścia otwierane projektowanym na ścianę cieniem (to rodzaj mini-gierki, który jest stosunkowo wymagający i ciekawy), tu coś przekręcić, tam przestawić... Główkowania nie braknie.
Jednak w przeciwieństwie do protoplasty serii, tym razem nie trzeba aż tak bardzo błądzić po posiadłości, żeby odnaleźć dalszą drogę. Z jednej strony twórcy nie prowadzą nas za rączkę, ale z drugiej – starczy szczypta pomyślunku, żeby ruszyć z akcją do przodu. Udało się więc znaleźć złoty środek między satysfakcją a frustracją.
Niestety (a może „stety” - kwestia gustu), nie wszędzie panowie z Capcomu idą nam na rękę. Ekwipunek ponownie posiada tylko kilka „szufladek”, co wymaga od nas przechowywania rzeczy w rozsianych po farmie Bakerów skrzyniach.
Dobrze, że są one zlokalizowane w stosunkowo łatwo dostępnych miejscach, ale i tak cofanie się po zapomniany przedmiot przez labirynt tonących w mroku korytarzy nie należy do najprzyjemniejszych.
Podobnie jest z zapisem gry. Wiadomo, że jedyny słuszny system to auto-zapis, toteż wiadomo, że złośliwy Resident Evil VII nie będzie nas nim rozpieszczał. Zamiast tego, musimy szukać automatycznych sekretarek, które pełnią analogiczną funkcję, jak maszyny do pisania w poprzednich odsłonach serii.
Na pocieszenie dodam, że przynajmniej tym razem (w przeciwieństwie do „jedynki”) nie musimy kolekcjonować upaćkanej tuszem taśmy, ani żadnego jej odpowiednika, żeby zachować nasze postępy. Chyba, że zdecydujemy się na obłędnie wysoki poziom trudności „Madhouse”. Wtedy oprócz automatycznej sekretarki, trzeba będzie też poszukać kasety magnetofonowej.
Na łatwym i normalnym poziomie trudności nie jest to konieczne. Mało tego! Gdzieniegdzie pojawia się nawet punkt kontrolny. Taki luksus! Ale mimo to, nie raz zdarzało mi się biegać w tę i z powrotem, żeby nagrać się na przeklętą sekretarkę i chociaż przez chwilę odetchnąć z ulgą.
Strach ma wielką marchewkę
Jest przerażająco, ciemno, obrzydliwie, a mechanika zahacza o lata dziewięćdziesiąte. Jasne, można powiedzieć, że taki klimat wielu graczom przypadnie do gustu albo, że Resident Evil VII ma też mnóstwo innych, bardziej uniwersalnych zalet.
Jednak czy w ostatecznym rozrachunku opłaca nam się w to grać? Czy mamy ochotę pocić się nad tym tytułem, pod którym wprawdzie podpisał się Capcom, ale równie dobrze mógłby to zrobić From Software?
Otóż to! Na szczęście twórcy Resident Evil VII doskonale zdają sobie sprawę z tego, że taki kij trzeba zrównoważyć proporcjonalną marchewką. Pomijam już trofea, które w wersji na PlayStation 4 trafiają nam się prawie za wszystko, ale też sama fabuła jest pleciona zgodnie z zasadą „już był w ogródku, już witał się z gąską”.
I właśnie to sprawia, że nawet w chwilach największej frustracji wciąż brniemy głębiej w upiorny świat Bakerów, będąc w przeświadczeniu, że cel jest w zasięgu ręki. Oczywiście, wszystko to elementy gry w podsycanie i gaszenie nadziei, ale wypadają one naprawdę świetnie.
Dawno nie widziałem tytułu, który byłby w stanie utrzymać napięcie na tak wysokim, a jednocześnie stabilnym poziomie. To właśnie ono bezbłędnie wywołuje syndrom „jeszcze jednego korytarza”.
Domestosem w ekran
Jak refren powraca dyskusja nad gatunkowym przemieszczeniem Resident Evil VII. Cała seria od lat ewoluowała w kierunku strzelaniny jedynie lekko ucharakteryzowanej na survival horror, tymczasem teraz proponuje nam się powrót do tego ostatniego w jego najczystszej formie.
Co to oznacza w praktyce? Krótko mówiąc, jest przerażająco. Szkoda tylko, że straszy się nas w sposób mało wysublimowany. A jeszcze częściej myli trwogę z obrzydzeniem. Z jednej strony mamy więc gasnące światła i małe dziewczynki, z drugiej – robactwo, poćwiartowane ciała i wytapetowane pleśnią ściany.
Wierzę, że nie jest łatwo wynaleźć nowe sposoby na napędzenie nam stracha, ale można było pokusić się o większą kreatywność, niż pogrążenie wszystkiego w kompletnych ciemnościach, z których co jakiś czas wyskakują gęby o przeżartych próchnicą zębach, albo wymalowanie krwawych napisów na ścianach.
O ile jednak te zabiegi są mało wyrafinowane, o tyle nie budzą mojego sprzeciwu. Mogło być lepiej, ale i teraz nie jest najgorzej. Co innego „womitogenna” estetyka niektórych zakamarków farmy Bakerów. Zamiast zachęcać do dalszej rozgrywki, raczej skłaniała mnie ona do porządnego wyszorowania ekranu domestosem.
Przepraszam, którędy do wyjścia?
Już teraz mówi się, że Resident Evil VII to najlepsza odsłona serii od wielu, wielu lat. Równie dobrze można by powiedzieć, że Adam Małysz jest w niebywałej formie, bo na nartach pokonywał za jednym zamachem koło dwustu metrów, a teraz w czasie rajdu przejeżdża kilkaset mil.
Trochę wyostrzam, pewnie, ale rzeczywiście zastanawiam się, czy można poprzednie „residenty” porównywać z ich tegoroczną kontynuacją (no właśnie – kontynuacją?). To zupełnie różne gatunkowo tytuły i pojawia się pytanie, czy trafią do tej samej grupy odbiorców.
Ortodoksyjni fani Resident Evil pewnie będą zadowoleni z tego powrotu do korzeni, czyli do atmosfery przerażenia, zaszczucia i główkowania. Ale co z resztą? Co z tymi graczami, którzy pokochali tę serię, dajmy na to, za jej czwartą odsłonę? Przecież i tacy się znajdą.
To są pytania, które dopiero się wykluwają. Odkładam je na bok, bo koniec końców to i tak Capcom będzie się z nimi siłował. Oczywiście, kiedy już skończy świętować swój sukces, jakim jest Resident Evil VII. Bo inaczej, jak sukcesem, nazwać się tego nie da.
Dlatego też, niezależnie od specyficznej konwencji i drobnych mankamentów tego tytułu, trzeba wystosować ostrzeżenie dla potencjalnych graczy. Do posiadłości Bakerów wchodzi się na własne ryzyko. Wyjść stamtąd niełatwo, bo ciekawość na to nie pozwala, a i ponura zabawa jest pierwszorzędna.
Ocena końcowa:
- fenomenalny nastrój farmy Bakerów
- obłędnie wciągająca opowieść
- stosunkowo wysoki poziom trudności
- ciekawe i satysfakcjonujące zagadki
- wymagające potyczki z przeciwnikami
- rozładowujący napięcie czarny humor
- staromodne rozwiązania mogą zniechęcić
- dość sztampowe metody straszenia
- końska dawka obrzydliwości odrzuci niejednego
- Grafika:
dobry plus - Dźwięk:
super - Grywalność:
dobry plus
Komentarze
16Wiec tak, czekam na pirata by zobaczyc czy warto, jesli tak to zazwyczaj po godzienie mam juz gre na steamie :)
jesli nie, to po prostu kasuje bo i tak bym nie kupil.
Mały FOV i ta grafika powoduje mdłości?
Prawdziwy Resident będzie dopiero jak wydadzą takim samym stylu co genialne 4 i 5!