Kto powiedział, że świat po apokalipsie musi sprowadzać się do lepianek, szałasów, skór i łuków. Polskie Seven: The Days Long Gone ma własną, ciekawszą wizję.
Kiedy ponad 2 lata temu jak grom z jasnego nieba uderzyła wieść o nowym projekcie współtwórców Wiedźmina 3 raczej niewielu naprawdę mu kibicowało. Raz, że Wiesiek stał się nietykalną wręcz „świętością”, a dwa – że odpowiedzialni za tę nową grę RPG ludzie z Fool’s Theory postanowili zmiksować ze sobą średniowiecze i science-fiction dorzucając do tego jeszcze rzut izometryczny, barwne kolorki i silnik Unreal Engine 4.
Dla niektórych graczy było to wprost nie do pomyślenia. Tymczasem przez ostatnie kilkanaście miesięcy Seven: The Days Long Gone, pod skrzydłami IMGN.PRO nie tylko wypiękniało, ale i nabrało niezwykłego, orzeźwiającego blasku. Spora w tym zasługa bogatego w szczegóły, arcyciekawie przedstawionego świata po apokalipsie, w którym magia miesza się z technologią, a nikt tak naprawdę nie pamięta skąd obie się wzięły.
Gothic i Fallout w jednym stali domu
Mogłoby się wydawać, że między tymi dwoma tytułami jest przepaść nie do przeskoczenia. A jednak twórcom Seven: The Days Long Gone udało ją się zasypać. Tak, tak, dobrze przeczytaliście – „zasypać”. Co najlepsze, za podwaliny tego połączenia posłużyła tu historia apokalipsy, która ludzkość przed wiekami sama na siebie sprowadziła.
Tak rodzi się pierwsze pytanie – skoro cywilizacja dawno upadła to skąd na zdjęciach i filmach z gry lokacje rodem z Blade Runnera, pełne wielokolorowych neonów, zawieszonych w powietrzu hologramów, dronów i ogólnie pojętej technologii? Cóż, nikt nie mówił, że wszystkie dawne, monumentalne miasta legły w gruzach.
Starożytni, bo tak nazywa się tu tych, którzy panowali nad Ziemią przed wiekami, rozwinęli technologię do niespotykanych rozmiarów. Niestety, nieopanowany głód coraz to nowych odkryć doprowadził do ich zguby, gdy za ich sprawą pośród ludzi pojawiły się demony. Nie wiadomo dokładnie czym były, ale próba pokojowego współistnienia skończyła się nagle, po kilku stuleciach, wielką wojną.
W efekcie starożytni musieli uciekać oddając Ziemię swoim potomkom, którzy po wyjściu z jaskiń stali się nowymi władcami naszej planety. A co z demonami? Nikt nie wie, po prostu zniknęły. Przynajmniej tak się wydawało.
Chwila obecna – światem rządzi jeden człowiek, Imperator Drugun. Postać tego niezwykle potężnego władcy okrywa nimb tajemnicy. Posiada on ponoć niemal boską moc, co w świecie w którym rządzi magia i starożytna technologia, oznaczać może tylko jedno – musiał posiąść dawno zapomnianą wiedzę. Szczególnie, że wzorem Imperatora z uniwersum Warhammera 40.000, Drugun sztucznie utrzymuje się przy życiu. W swoim imperium Vetrall rządzi zaś poprzez dwie organizacje – biomantów i technomagów.
Co najlepsze, ci pierwsi chcą świata bez technologii, ci drudzy – opierają nań całe swoje funkcjonowanie. Słowem – dwa przeciwstawne bieguny, którymi Drugun najwyraźniej sprawnie manipuluje według zasady „dziel i rządź”.
Seven: The Days Long Gone , jak w życiu, dzieli więc społeczeństwo na tych, których nie interesuje to co ich otacza, tych którzy mozolnie poszukują wiedzy i nowych sposobów korzystania z technologii…i tych, którzy idą na łatwiznę podstępem bądź siłą wykradając nowe odkrycia i tajemnice. I właśnie taką, mało pochlebną profesję przewidzieli dla nas twórcy Seven: The Days Long Gone.
Z Commandos i Assassin’s Creed pod rękę
Bycie złodziejem nie jest wcale takie złe. Szczególnie, w tak absorbującym, postapokaliptycznym świecie jak w Seven: The Days Long Gone, w którym obok industrialnych ruin dawnej cywilizacji można znaleźć ociekające różnorodnością miasta, kopalnie, proste, niemal średniowieczne osady czy moczary pełne zmutowanych bestii.
Nie sposób nie zauważyć, że to na co na początku tak narzekano czyli ukazanie świata w rzucie izometryczny okazało się najlepszym nośnikiem czystej, wyjątkowo satysfakcjonującej rozgrywki. Widać, że pamięć po serii Commandos wśród weteranów branży wciąż jest żywa.
Ale kamery, przekradanie się w cieniu, przebieranie się w ciuchy strażników, zasięg ich wzroku czy możliwość 360-stopniowego obrotu wokół rozgrywającej się akcji to nie jedyna rzecz zaczerpnięta z innych produkcji.
Drugim niezaprzeczalnym atutem Seven: The Days Long Gone będzie swoboda poruszania naszego bohatera. Twórcy gry nie ukrywali jak dużą inspiracją były dla nich takie gry jak Mirror’s Edge czy seria Assassin’s Creed.
Z tej pierwszej wzięto więc płynny parkour czyli szybkie pokonywanie przeszkód terenowych, łącznie z błyskawicznym rozbrajaniem przeciwników, z tej drugiej – możliwość cichych zabójstw, dokonywanych także z powietrza.
Co najlepsze, wszystkie te elementy idealnie dopasowano do erpegowej formuły co oznacza, że nie ma tylko jednej ścieżki do osiągnięcia celu. Pośród jasno określonych zadań zawsze można natknąć się na jakieś sytuacje, które w określonych warunkach mogą zmienić dalszy przebieg gry.
Dajmy na to scena, w której strażnicy biją nieznajomego w ciemnym zaułku – możesz ją zignorować, możesz spróbować perswazji albo po prostu brutalnie się w nią włączyć. Twoja decyzja zawsze będzie miała jakieś skutki. Jakie? Tego każdy musi już dowiedzieć się sam.
Seven: The Days Long Gone czyli miniaturowe Borderlands
No dobrze, może nieco przesadziłem, bo przecież gdzie rasowemu RPG do ociekającej akcją strzelaniny. Gdyby tak jednak spojrzeć na stronę wizualną obu tych tytułów to użyte przeze mnie porównanie ma już nieco więcej sensu. Barwna, komiksowa grafika świetnie sprawdziła się w Borderlands malując klimatyczny obraz obcej, skolonizowanej planety Pandora.
W Seven: The Days Long Gone ten charakterystyczny, cel-shadingowy styl jest może nieco mniej widoczny, ale świat wykreowany z pomocą Unreal Engine 4 ma niemal identyczny, futurystyczny koloryt.
I choć zapewne nie każdemu taka feria barw przypadnie do gustu, wszak mamy tu do czynienia ze światem, który odradza się po apokalipsie, to jednak ma on swój niezaprzeczalny urok. Co więcej, pięknie modeluje klimat mieszającej się ze sobą magii i technologii.
Ciekawe jak zręcznie w to wszystko wpleciona zostanie historia. Jak na razie nie wiele o niej wiadomo, no może poza demonem, którego twórcy postanowili połączyć z naszym bohaterem. Ale w jakim celu? Dlaczego akurat z nim? Skąd wziął się ów demon po tylu wiekach ich nieobecności? I jaką w tym wszystkim rolę pełni Imperator skoro tyle się o nim mówi?
Pytania mnożą się i mnożą. Odpowiedzi na nie uzyskamy zapewne tylko zasiadając do Seven: The Days Long Gone. Premiera już na dniach. Dobrze radzę – bacznie jej wyglądajcie, bo będzie to erpeg „pierwszego sortu”. Taki, którego przygód się nie zapomina i o których mówi się jeszcze długo po ich ukończeniu.
Grę możecie kupić tutaj.
Komentarze
4Legenda Sherwood, grał ktoś ? Ehh, ta nostalgia :)
Słyszałem, ale obecnie czekam na rzetelne recenzje. Kilka filmików z gry. Pierwsze patche. Wtedy dopiero pomyślimy czy ta gra jest dla mnie.