The Last Guardian nie jest dla każdego. Jednym przywiedzie na myśl niesamowitą dziecięcą baśń, innym – granie w Tomb Raidera z kotem łażącym po klawiaturze.
- relacja małego chłopca i bestii potrafi wzruszyć,; - malownicze krajobrazy,; - współpraca głównego bohatera i Trico daje sporo satysfakcji,; - pomysłowe zagadki...
Minusy...których wyśrubowany poziom może być przesadnie frustrujący,; - monotonia łudząco podobnych do siebie lokacji,; - pretekstowa fabuła,; - Trico potrafi nieźle zirytować swoim upartym charakterem.
The Last Guardian rodził się w bólach
Losy The Last Guardian były równie poplątane jak sama koncepcja gry. Produkcja o chłopcu podróżującym w towarzystwie olbrzymiej bestii początkowo miała trafić jeszcze na platformę poprzedniej generacji, a nie PlayStation 4, ale proces twórczy przedłużał się w nieskończoność.
Autorzy Ico i Shadow of the Colossus z ojcem obu wspomnianych tytułów - Fumito Uedą, borykali się latami z narodzinami swojego najmłodszego dziecka, aż wreszcie studio genDESIGN wcieliło się w rolę zaskakująco skutecznej akuszerki. I tak w roku 2016 The Last Guardian w końcu ujrzał światło dzienne.
Chyba nikt nie zaprzeczy, że ten niezdrowo nabrzmiały okres oczekiwań rozpalił nadzieje graczy do czerwoności. Tak bardzo, że wielu wciąż nie może uwierzyć w pojawienie się The Last Guardian na sklepowych półkach.
Przy tej okazji nasuwa się jednak wątpliwość, czy nie należało pozostawić tego tytułu w branżowym limbo, gdzie mógłby do końca świata pozostać „wielkim nieobecnym”? W końcu to, co nie istnieje, jest zawsze doskonalsze od realnego bytu.
Bestia i chłopiec
Obudził się w jaskini. Obok niego leżała wielka bestia z głowy przypominająca psa, z budowy ciała – kota, a z opierzenia – ptaka. Zwierzę było ranne, więc postanowił mu pomóc. Usunął włócznie tkwiące w jego ciele, podał mu beczki z karmą, wreszcie rozpiął obrożę, a na koniec zawołał olbrzyma imieniem „Trico!”.
Tak zaczyna się The Last Guardian i tak wygląda początek przyjaźni, jaką mały chłopiec, o którym nie wiemy zbyt wiele, nawiązuje z olbrzymią bestią, o której zresztą też nie mówi nam się za dużo.
W ogóle osią historii, w której bierzemy udział jest raczej wspomniana relacja, aniżeli misternie tkana fabuła. Po prawdzie tej ostatniej nie uświadczymy tu prawie wcale.
Bo choć zdarza się parę zwrotów akcji, maluje się przed nami zrobiony z pomysłem świat, ale poza tym nie znajdziemy tu wiele więcej. Trochę szkoda, bo tajemniczość tajemniczością, ale brak intrygi oraz pobieżnie naszkicowane postacie to prawdziwy mankament The Last Guardian.
W każdym razie ja zaskakująco często traciłem zainteresowanie kolejnymi etapami, tylko dlatego, że łączyła je raczej zaprawa jednolicie zaprojektowanej rozgrywki, a nie wciągającej opowieści.
Chociaż dodam, że z narastającej nudy skutecznie potrafił mnie wybudzić Trico. Czasami robił to w sposób sympatyczny, ale, niestety, znacznie częściej w taki, który, owszem, podnosił adrenalinę, choć bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu tego zwrotu.
Trico, nie męcz!
Powiedzmy sobie wprost – gigantyczny koto-ptako-pies Trico wyszedł twórcom naprawdę nieźle. Czujemy się przy nim tak, jak przy zupełnie realnym, żywym stworzeniu. I to niesie ze sobą zarówno plusy, jak i minusy dla atrakcyjności rozgrywki.
Na początku wspomniałem coś o Tomb Raiderze i kocie krzątającym się po biurku. Teraz pora wyjaśnić, co dokładnie miałem na myśli. Główny bohater The Last Guardian (na upartego można mówić o dwóch, ale ja jednak uznam, że jest nim mały chłopiec) porusza się nieco nieporadnie, ale za to karnie słucha naszych rozkazów. Co innego Trico.
Ten charakteryzuje się wspaniałym wachlarzem zwierzęcych ruchów, natomiast posłuszeństwa nie ma w sobie ni krzyny. Patrzeć na niego, podziwiać, rozczulać się na widok jego psowatej mordki – o, tak! Do tego nadaje się idealnie. Do wykonywania zadań – znacznie gorzej.
Nie raz chciało mi się już zakończyć daną lokację, przedostać się do wyjścia, zapomnieć o zagadkach, jakie rozwiązywałem w pocie czoła, ale właśnie wtedy Trico siadał na zadku, drapał się za uchem, przeskakiwał nie na tę półkę, na którą powinien, albo kładł się na ziemi i czekał aż przyniosę mu beczułkę z prowiantem.
Właśnie w takich chwilach tęskniłem za Nathanem Drake’iem i Larą Croft, którzy ani przez moment nie muszą się oglądać na żadne pso-koto-gryfy i mogą po prostu pędzić przed siebie, tam gdzie uznają za stosowne, w najodpowiedniejszym dla nich i dla gracza tempie.
W The Last Guardian sprawa wygląda zupełnie inaczej. Na wydawane komendy Trico reaguje z minutowym opóźnieniem, o ile w ogóle chwyci, czego od niego chcemy, a niemal każda próba zaangażowania bestii do wykonania przemyślanego planu pożera naprawdę sporo czasu.
I chociaż jego relacja z chłopcem potrafi wzruszyć, często zachowania Trico mają w sobie tyle wdzięku, co przemarsz kota po klawiaturze.
Dolina wiedźmy z Blair
The Last Guardian zabiera nas w odyseję po pełnej tajemnic i magii dolinie, która kształtem przypomina krater wygasłego wulkanu. W jej wnętrzu napotkamy malownicze ruiny, które stawiają przed nami setki nie lada przeszkód.
I chociaż same w sobie zachwycają one ponurym pięknem, niestety, po pewnym czasie stają się dosyć monotonne. Co gorsza, perypetie głównego bohatera i Trico często każą nam wracać do tych samych lokacji, albo przenoszą nas do pomieszczeń łudząco podobnych do tych, które już odwiedzaliśmy.
Uczucie bezcelowości towarzyszy nam praktycznie przez cały czas, bo chociaż punkt docelowy tej podróży jest mgliście zarysowany, to już ścieżka do niego prowadząca jest zupełnie przed nami przesłonięta.
To zaś sprawia, że często mamy wrażenie, jakbyśmy błądzili po znanym z filmu Blair Witch Project lesie. Wiemy mniej więcej, dokąd zmierzamy, ale co rusz odwiedzamy te same miejsca, a wszystkie drzewa (w przypadku The Last Guardian – ruiny) są niemal identyczne.
Trudno też doszukać się w tym świecie śladów jego historii. Dajmy na to, w innym japońskim hicie, jakim jest Dark Souls, też mamy do czynienia z kamiennym labiryntem zamczyska, ale tam co jakiś czas napotykamy pozostałości dawnych dziejów. W The Last Guardian znajdziemy tylko głazy, które może i były świadkami minionych wydarzeń, ale milczą na ich temat.
Ta bestia żywi się mózgami
Pokusiłem się wcześniej o porównanie z serią Tomb Raider, bo wspinaczka po wiekowych murach rzeczywiście nasuwa takie skojarzenia. Jednak elementów zręcznościowych w The Last Guardian znajdziemy znacznie mniej, niż zagadek logicznych. Te ostatnie w zasadzie monopolizują rozgrywkę.
Jeżeli ktoś sądził, że ten tytuł będzie beztroską przechadzką z olbrzymim Trico, ten grubo się pomylił. Twórcy serwują nam naprawdę wyśrubowany poziom trudności i nierzadko napotykamy miejsca, które zmuszają nas do długiego główkowania, zanim zrozumiemy, jak można je pokonać.
Dla mnie jest to, mimo wszystko, spory minus tej produkcji, który utrudnia udział w pełnej emocji opowieści o przyjaźni bestii i małego chłopca. Jednakże jestem przekonany, że inni gracze mogą to zaliczyć na plus tej produkcji.
Wszystko zależy od tego, czy oczekujemy wyciskającego ostatnie soki z naszych neuronów wyzwania czy też pragniemy być jedynie obserwatorami historii.
Dla tych ostatnich graczy The Last Guardian będzie sporym rozczarowaniem. Pozostałe osoby odnajdą w nim złożoną łamigłówkę na długie zimowe wieczory.
Legenda schodzi na ziemię
The Last Guardian nie jest już tylko mityczną konstrukcją, której trzeba się domyślać na podstawie wczesnych projektów, grafik koncepcyjnych czy zwiastunów. Stała się ona grą z krwi i kości. Niestety, również taką, która nie jest pozbawiona całkiem sporej puli wad.
Natomiast jej końcowa ocena w dużej mierze zależy od tego, jakie było nasze wyobrażenie na temat tego tytułu.
Jeśli przymkniemy oko na pretekstową fabułę, która może rodzić skojarzenia z platformówkami Limbo lub Inside, wypracujemy w sobie cierpliwość dla upartego, ale też rozkosznego Trico, a także podniesiemy przyciężką rękawicę rzuconą przez zagadki logiczne, to czeka nas spora dawka dobrej zabawy.
Jednak, mimo to, wielu graczom trudno będzie pogodzić się z monotonią kolejnych lokacji, zawrotnym poziomem trudności i niedoskonałościami współpracy z Trico. The Last Guardian schodząc z firmamentu koncepcji na poziom sfinalizowanego dzieła zgubił po drodze sporo ze swojej początkowej magii. Ale, na szczęście, trochę jej jeszcze przetrwało.
Okiem gamingowego Menela |
Ocena końcowa:
- relacja małego chłopca i bestii potrafi wzruszyć
- malownicze krajobrazy
- współpraca głównego bohatera i Trico daje sporo satysfakcji
- pomysłowe zagadki...
- ...których wyśrubowany poziom może być przesadnie frustrujący
- monotonia łudząco podobnych do siebie lokacji
- pretekstowa fabuła
- Trico potrafi nieźle zirytować swoim upartym charakterem
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dostateczny plus
Komentarze
4bleeeee. Wolę młócki.