Ubisoft zapowiadał The Division jako grę idealną, wzmagając oczekiwania graczy. Choć nie wszystko wyszło idealnie, i tak jest świetnie.
- świetnie przedstawiony opustoszały Manhattan,; - stosunkowo dużo zabawy w trybie dla pojedynczego gracza,; - nieźle zaprojektowane elementy RPG,; - klimat budowany przez liczne drobne szczegóły,; - miejscami genialnie wyglądające lokacje,; - niezła oprawa audiowizualna,; - planowane dodatki mogą uatrakcyjnić rozgrywkę.
Minusy- bardzo małe zróżnicowanie rozgrywki,; - ciężko grać razem z osobami na innym poziomie,; - jak na razie niewiele wspólnych aktywności dla grupy graczy,; - mało porywająca i dość przewidywalna historia.
Nad wydawanymi ostatnio przez Ubisoft nowymi, głośnymi produkcjami, ciąży pewna klątwa odpowiedzialności za złożone przed graczami obietnice. Ostatnio dotyczyła ona przede wszystkim dwóch tytułów sygnowanych imieniem i nazwiskiem słynnego amerykańskiego pisarza. Chodzi oczywiście o Tom Clancy’s Rainbow Six Siege, mającego być godnym kontynuatorem uznanej serii, oraz właśnie Tom Clancy’s The Division.
W tym ostatnim wszystko zaczęło się od szumnej, ale jakże rewelacyjnie wyglądającej zapowiedzi. Dość powiedzieć, że niejeden gracz po obejrzeniu dynamicznej wymiany w ogarniętym zarazą Nowym Jorku musiał skoczyć po ścierkę. Do wytarcia śliny oczywiście.
I choć to normalne, że początkowe doniesienia medialne opisują nadchodzący tytuł w samych superlatywach, to jednak w tym przypadku otrzymaliśmy obietnicę gry wybitnej, której towarzyszyły takie materiały, że nie sposób było choć częściowo w nią nie uwierzyć.
Wyglądało na to, że mamy szanse na nową jakość, swoisty rodzaj rewolucji. Co prawda w kolejnym miesiącach na tym idyllicznym diamencie co rusz pojawiały się mniejsze i większe rysy, ale gracze wciąż mieli nadzieje. Później przyszedł czas beta testów, które może do końca nie rozwiały wątpliwości, ale pokazały, że w The Division tkwi potencjał. Na tyle duży, że po becie mieliśmy ochotę na więcej.
Kto posprząta bałagan w Nowym Jorku?
Tom Clancy’s The Division stawia przed nami nie lada zadanie – przywrócić porządek na Manhatanie, po gwałtownym wybuchu epidemii tajemniczego wirusa. Jako aktywowany właśnie agent Drugiej Fali tytułowej Dywizji, mocno zakonspirowanej agencji rządowej, musimy stawić czoła chylącemu się ku upadkowi miastu.
Chaos spowodowany rozprzestrzeniającą się zarazą i dziesiątkami ofiar sprawił bowiem, że przestały działać podstawowe instytucje a na ulicach zapanowała przemoc. Grupy uzbrojonych band wyrywając sobie poszczególne terytoria nie bacząc na nic i nikogo. Jedyna nadzieja w Dywizji, której jesteśmy częścią. Jako że fabuła gry nie zakłada z góry istnienia jednego, wszechmocnego bohatera, który sam w pojedynkę uratuje świat pomocą służyć nam może wojsko i…pozostali agenci Drugiej Fali, w których wcielają się inni gracze. Wystarczy połączyć z nimi siły.
MMO, jakiego jeszcze nie było?
Bardzo ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować gatunek, którego przedstawicielem jest Tom Clancy’s The Division. Przez większość czasu gracze mogą unikać kontaktów z innymi, pozostając w strefie przeznaczonej do jednoosobowej zabawy, bez zapraszania do niej towarzyszy. Wtedy będzie to strzelanina z elementami RPG i widokiem zza pleców bohatera, w której główny nacisk położono na wykorzystywanie aktywnych osłon, eksplorację otwartego świata i rozwijanie swojej postaci.
Gdy jednak poczujemy się dość silni (w praktyce następuje to po osiągnięciu maksymalnego, 30 poziomu), możemy stanąć do walki we współpracy z innymi graczami lub przeciw nim. Wtedy pierwsze skrzypce grają tu elementy wieloosobowej gry sieciowej.
Pod tym, jak i wieloma innymi względami, The Division przypomina konsolowe Destiny. I nie chodzi tu tylko o misje solowe, które dla większych emocji lepiej przechodzić w grupie czy klasy ekwipunku oznaczone odpowiednimi kolorami, ale także o przysłowiowy „endgaming”, z zadaniami dziennymi na czele.
Sukces tkwi w szczegółach
Choć sama rozgrywka opiera się na schematach strzelanki z widokiem z trzeciej osoby, najbardziej czuć tu ducha RPG. Wybierając poszczególne misje fabularne oraz poboczne, otrzymujemy punkty rozwoju w trzech kategoriach. Służą one do rozbudowania naszej osobistej bazy wypadowej i jej kolejnych skrzydeł – medycznego, technicznego i ochrony.
Z kolei schemat zdobywania surowców i sposób powiększania bazy przypomina mi nieco rozwiązanie wykorzystane w State of Decay. W przypadku The Division bardziej jednak czułem, że każde ulepszenie mojej placówki rzeczywiście wpływa na rozgrywkę. Poza nowymi sprzedawcami, odblokowują one dodatkowe umiejętności postaci. Co ciekawe, do szybkich funkcji można przypisać na raz jedynie kilka zdolności. To pozwala na tworzenie własnych zestawów akcji i kreowanie indywidualnego stylu gry.
Podobnie zresztą działa w The Division wyposażenie, które zdobywamy w nagrodach za misję i przy eksplorowaniu świata. A jest tego całe mnóstwo – od części ubrań, po potężny arsenał. Co ciekawe, bronie w grze są wzorowane na rzeczywiście istniejących. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, żeby pobawić się w Brudnego Harry’ego, celując z rewolweru „Magnum”, czy postrzelać z popularnego karabinu M16.
Jak przystało na erpega każdy element uzbrojenia ma tutaj swoje cechy, wyrażone nie tylko cyframi, ale odczuciem podczas korzystania. Ciężki karabin ma ogromny odrzut, snajperkę będzie się przeładowywać stosunkowo długo, a zadająca potężne obrażenia strzelba nie nada się do walki na dystans. Do każdej śmiercionośnej zabawki możemy dołączyć modyfikacje, które znacznie zmieniają odczucia z jej wykorzystywania, a także podnoszą statystyki oręża.