Samotny spacer w niebezpiecznym świecie
Po tylu zapowiedziach Ubisoftu przedstawiających Tom Clancy’s The Division jako MMO nie będę ukrywał, że czułem się lekko rozczarowany faktem, że tak dużo czasu muszę spędzić na rozgrywce w pojedynkę. Gra nie daje bowiem ani zbyt wielu powodów ani okazji do wspólnej zabawy. Dzieje się tak między innymi dlatego, że przeciwnicy dopasowują swoją siłę do mocniejszego gracza, przez co tylko on ma szanse na nawiązanie sensownej walki.
Pomocny w grze wieloosobowej jest fakt, że ciągle spotyka się graczy na różnych poziomach, a wewnętrzny system ułatwia ich wyszukiwanie, dzięki czemu można łatwo dobrać agentów na podobnym poziomie do wspólnych starć. Mimo to, gracze raczej pędzą samotnie do przodu w pogoni za punktami doświadczenia, nie tracąc czasu na odnajdywanie kompanów. Tym bardziej, że jeśli nasz towarzysz opuści misję, przeciwnicy będą w dalszym ciągu dobrani w sile odpowiedniej dla pełnego składu.
W wyniku tego typu rozwiązań, gracze rzeczywiście spotykają się gdzieś na Manhattanie, jednak najczęściej dopiero wtedy, kiedy oboje osiągną maksymalny, 30 poziom rozwoju bohatera.
Po tym, jak lekko zirytowany odrzuciłem wizję przechodzenia całej gry w grupie, odkryłem jednak, że jest tu sporo do roboty także w trybie solo. Samotne przejście wszystkich misji fabularnych, pobocznych, a także zebranie większości „znajdziek” zajęło mi około 35 godzin. To całkiem dobry wynik, biorąc pod uwagę długość przeciętnej strzelanki.
Mankamentem bycia samotnikiem w The Division jest jednak fakt, że zdecydowana większość gry opiera się tylko i wyłącznie na strzelaniu do przeciwników. Wrogowie są armią klonów, wśród których wyróżniamy jedynie kilka typów, a także jednostki specjalne, posiadające dosłownie kilka zdolności, z którymi musimy radzić sobie konkretnymi metodami. Wyjątkiem są nieliczne misje, gdzie naszym celem jest znalezienie ukrytego obiektu lub przejście do kolejnej lokacji, co wiąże się z odnalezieniem otwartego okna czy schodów przeciwpożarowych.
W oparciu rozgrywki o jeden schemat nie byłoby nic dziwnego – w końcu tak wygląda większość strzelanek. Wspomnę tu jednak moją ulubioną grę tego gatunku – Spec Ops: The Line. Tam również przez 95% gry wykonywałem te same czynności, jednak byłem niezwykle wciągnięty zarówno w samą rozgrywkę, jak i w fabułę.
Inaczej czułem się podczas przechodzenia The Division. Tu cała intryga sprawia wrażenie pisanej na kolanie. Niemal od początku znamy głównego sprawcę światowego zamętu, ale w zasadzie niewiele nas to obchodzi.
Scenarzyści w ogóle nie zachęcili mnie do odkrywania historii, przez co moją główną motywacją do gry był powoli napełniający się pasek doświadczenia. Wskutek tego, pełni satysfakcji można doszukiwać się dopiero przy przejściu do wieloosobowych regionów miasta, gdzie rozgrywka może być dużo bardziej nieprzewidywalna.
To piękne, zniszczone miasto
Elementy, które naprawdę dobrze budują klimat to po pierwsze świetnie skonstruowana architektura spustoszonego Manhattanu, a po drugie rozmaite „wspomnienia chaosu”, które odnajdujemy w każdej z dzielnic.
Odsłuchiwane rozmowy telefoniczne mieszkańców potrafią wzruszyć. Każde z nich jest bowiem trwającą od kilkunastu do kilkudziesięciu sekund scenką, która stanowi wycinek historii ludzi, zaskoczonych nadejściem kataklizmu. Do tego jeszcze świetnie buduje klimat. Z tym większym zaciekawieniem poświęciłem kilka godzin na zebranie kompletu nagrań i ech dawnych zdarzeń.
Atmosferę tworzy również całkiem niezła oprawa graficzna. Poza licznymi szczegółami, latającymi po ulicach śmieciami i ogólnym obrazem zniszczenia, na uwagę zasługują zmienne warunki pogodowe.
W The Division słoneczny dzień potrafi szybko zmienić się w prawdziwą śnieżycę, podczas której ciężko zobaczyć gdzie idzie nasza postać, a co dopiero namierzyć przeciwnika. Szkoda tylko, że wrogom w niczym to nie przeszkadza. Przez mgłę, śnieg i zawieruchę strzelają do nas tak celnie, jak gdyby korzystali z gogli termowizyjnych.
Aspekt wizualny jest też czymś, co teoretycznie wyróżnia naszą postać z tłumu. Przy tworzeniu bohatera mamy pewien wybór odnośnie jego wyglądu, jednak generator jest tu na tyle ubogi, że bardzo szybko spotkamy innych graczy, wcielających się w bliźniaczego awatara.
W pewien sposób sytuacje ratują tu wspomniane już wcześniej elementy ubioru oraz kamuflaże broni. Czapki, kurtki, szaliki , buty – wojskowe bądź cywilne, jest tu tego mnóstwo. I choć ten aspekt nie wnosi absolutnie nic do rozgrywki, ja osobiście czerpałem sporo przyjemności z powiedzenia wirtualnemu przeciwnikowi tekstu w stylu: „ha, zabił cię facet w zielonej czapce z pomponem, biegający po śniegu w samym podkoszulku, głupio ci?”.
Koniec jest dopiero początkiem
Gdy wreszcie osiągniemy maksymalny poziom doświadczenia, dowiemy się, że uruchomiliśmy tryb „Gra końcowa”. Dla wielu będzie to moment powolnego rozstawania się z The Division, dla innych – początek całkiem nowej przygody. To właśnie w tym momencie otwiera się przed nami aspekt MMO.
Wcześniej nie ma większego sensu wchodzenie do kilku dzielnic, składających się na Strefę Mroku. Zginiemy w niej bardzo szybko - jeśli nie z rąk przeciwników nierzadko silniejszych od nas samych, to za sprawą agentów, którzy zdecydowali się na zabijanie innych graczy.
Gdy jednak będziemy już w stanie przemierzać najtrudniejsze rejony, odkryjemy że jest to najlepsze miejsce, aby zebrać świetne przedmioty i dodatkową walutę. Za tę ostatnią będziemy mogli kupić schematy tworzenia topowego wyposażenia, do samodzielnego złożenia we własnej bazie.
Na graczy z maksymalnym poziomem doświadczenia, podobnie jak w Destiny, czekają też wyzwania codzienne będące w istocie kilkoma znanymi już misjami z podniesionym poziomem trudności. Oznacza to oczywiście lepszy łup i nieco więcej specjalnej waluty. Szkoda tylko, że po ich ukończeniu coraz częściej odnosi się wrażenie, że nie pozostało nam w grze nic do robienia.
Włóczenie się po Strefie Mroku szybko może się znudzić, zwłaszcza jeśli nie mamy solidnej drużyny, która zechce polować na potężnych przeciwników lub innych graczy. Także pokonywanie w kółko tych samych misji jest coraz mniej satysfakcjonujące i ma na celu jedynie zdobywanie coraz lepszego sprzętu.
"Premierowe" kolejki do aktywacji agenta wynikały z drobnego błędu gry
Nieco zawiodło mnie też rozwiązanie trybu rywalizacji między graczami. Zasada działania jest tu bowiem prosta – jeśli zaatakujemy inną postać, wraz ze swoją grupą stajemy się buntownikami. Zależnie od wyrządzonych szkód, otrzymujemy na określoną liczbę sekund status renegata, a gdy przekroczymy pewien pułap – zaczyna się powszechne polowanie na buntowników. Miejsce w którym się znajdujemy jest w tym czasie zaznaczone na mapie, a za nasze „głowy” wyznaczona zostaje pokaźna nagroda.
Brzmi to atrakcyjnie, prawda? Jednak w praktyce większość osób zwyczajnie boi się przechodzenia na „złą stronę”, co w wypadku śmierci wiąże się z możliwą utratą łupu, części zebranych pieniędzy i doświadczenia. Skutek tego taki, że teoretycznie niebezpieczną Strefę Mroku można przemierzyć w miarę spokojnie, nie licząc spotykania komputerowych przeciwników.
Brakuje tu odmiennych wariantów walki, takich jak choćby w trybie online GTA V, które ustaliłby jasne zasady bitew, pozwalając na zmierzenie się z innymi graczami bez widma dotkliwej kary.
Quo Vadis, Tom Clancy’s The Division?
Tom Clancy’s The Division jest produktem rozwojowym. Już teraz zaplanowanych jest kilka kolejnych aktualizacji, które będą ukazywać się co parę miesięcy. Obecnie na mapie świata widać niedostępne jeszcze aktywności w trybie Najazd.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejne darmowe i płatne dodatki (te już zapowiedziane i te jeszcze nie) będą każdorazowo wprowadzały rozbudowane elementy, zmieniające rozgrywkę na tyle, żeby nie opierała się ona stale na jednym schemacie.
Zasadniczo, przyszłość gry jest w rękach producenta i społeczności. Jednak ta druga nie zagrzeje miejsca zbyt długo, jeśli znudzi się wszystkimi dostępnymi trybami. Ubisoft musi więc szybko działać i stale dodawać grze świeżości, oferując rozmaite dodatki. Inaczej gra może podzielić los Destiny, przy której trwają już tylko fani rozgrywek PvP.
Nie mogę powiedzieć, żebym w The Division bawił się źle. Co to to nie. Zdobywanie nowych elementów wyposażenia i zdolności sprawiło, że przez dobre dwa tygodnie ochoczo penetrowałem liczne zakamarki Manhattanu. Każdorazowo czułem jednak, że to nie społeczność graczy, ani interesująca fabuła pchały mnie do dalszej zabawy, a jedynie podnoszenie statystyk mojej postaci i broni.
Mimo to, nie wiem nawet kiedy upłynęły mi kolejne godziny w roli agenta. Owszem, po pewnym czasie zabawa staje się tylko pogonią za coraz lepszym wyposażeniem, jednak w dalszym ciągu, gdy ktoś z grupy znajomych zaprosi mnie do wspólnej gry, z ogromną chęcią zakładam plecak agenta Dywizji i ruszam do akcji.
Ocena końcowa:
- świetnie przedstawiony opustoszały Manhattan
- stosunkowo dużo zabawy w trybie dla pojedynczego gracza
- nieźle zaprojektowane elementy RPG
- klimat budowany przez liczne drobne szczegóły
- miejscami genialnie wyglądające lokacje
- niezła oprawa audiowizualna
- planowane dodatki mogą uatrakcyjnić rozgrywkę
- bardzo małe zróżnicowanie rozgrywki
- ciężko grać razem z osobowami na innym poziomie
- jak na razie niewiele wspólnych aktywności dla grupy graczy
- mało porywająca i dość przewidywalna historia
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry - Grywalność:
dobry plus
Okiem starego zgREDa Barona |
Komentarze
15Ogrywam już czas jakiś na PS4 i giera daje rade :)
Grafika na bardzo przyzwoitym poziomie, na dobrym Pc pewnie jeszcze lepsza.
Grywalność stoi na zaskakująco wysokim poziomie.
No i klimat. Tak to jedna z niewielu geir ostatnimi czasy ze swoim klimatem.
Polecam :)
Wymagana do zabawy jest niestety ekipa bo solo szybciej moze sie znudzic.
Jak dla mnie jedna z lepszych gier od UBI w ostatnim czasie.
Czy chodzi o to, że na rozgrywkę sieciową większość graczy decyduje się dopiero po dobiciu do 30 levela na grze single player?
Z góry dzięki.