Zastanawialiście się kiedyś, co wyszłoby ze skrzyżowania SimCity z House of Cards? Teraz już wiadomo! Urban Empire, czyli symulator miejskiego politykowania.
- oryginalny pomysł na polityczne przepychanki w radzie miasta,; - rządy na przestrzeni dwustu lat,; - możliwość rozwoju technologii w pięciu różnych epokach,; - nieźle wykonana oprawa audiowizualna,; - duża dawka humoru zgrabnie wplecionego w historyczne realia,; - sporych rozmiarów kampania i ciekawe scenariusze osadzone w poszczególnych epokach,; - głosowania projektów potrafią nieźle podnieść adrenalinę...
Minusy...choć czasem bywają też monotonne,; - znajdzie się trochę błędów,; - interfejs mógłby być przejrzystszy.
Urban Empire wywleka polityczne brudy
Budowa miast różne ma oblicza. Czasem to egzotyczna dyktatura z serii Tropico, innym razem podane w lekkostrawnym sosie SimCity. Z kolei Urban Empire to strategia, która łączy w sobie elementy wielu innych tytułów, jednocześnie wzbogacając je o zupełnie unikalny smaczek.
Chodzi o proste, ale na swój sposób genialne spostrzeżenie twórców z Reborn Games. Nawet, gdybyśmy faktycznie wcielili się w burmistrza tej czy innej metropolii, to w realnym świecie naszą samowolkę ograniczałaby rada miasta. Nie inaczej jest w Urban Empire, a to daje pole do politycznej rozgrywki, której nie powstydziłby się sam Frank Underwood.
Między prywatą a dobrem ogółu
Punktem wyjścia jest rodzina. To twierdzenie równie dobrze opisuje życie każdego z nas, jak i rozgrywkę w Urban Empire. Trzeba więc wybrać, który ród poprowadzimy do metropolitalnego tryumfu (w każdym razie w kampanii, bo pojedyncze scenariusze ograniczają ten wybór).
Każda z rodzin stawia przed sobą trochę inne cele i kieruje się odmiennymi wartościami. Niezależnie od tego, do której z nich się zapiszemy, mamy pełną swobodę działania, choć dobrze jest wybrać tę ekipę, której ideologia pokrywa się z naszą.
Dodatkowo każdy z owoców genealogicznego drzewa (a mamy tu do czynienia z sukcesją podobną do tej z Tropico) posiada odmienne cechy charakteru, wpływające na nasz sposób administrowania.
Kiedy już podejmiemy tę początkową decyzję, czeka nas przeprawa przez lekko licząc dwieście lat rządów (choć nie absolutnych – ale o tym za chwilę) nad wznoszonym przez nas miastem.
Zaczynamy od rewolucji przemysłowej, a kończymy na czasach współczesnych. Od gazowych latarni aż po Internet. Tak w każdym razie wygląda ten przedział czasowy na drzewkach rozwijanych technologii.
W telegraficznym skrócie cała zabawa polega nie tylko na zaspokajaniu potrzeb mieszkańców, ale przede wszystkim na lawirowaniu między tym, co dobre dla społeczeństwa, a tym, co przysłuży się rządzącej rodzince. Innymi słowy – między naszymi własnymi ambicjami, a wolą ludu.
Dysponujemy prywatnymi zaskórniakami, za które możemy rozkręcić budowę naszego miasta i gdzieniegdzie ją wspierać, ale prędzej czy później musimy upomnieć się o fundusze publiczne. Dworzec możemy opłacić z własnej kieszeni, ale kto zapłaci za jego utrzymanie? Czy dostaniemy zgodę na budowę nowej szkoły? Proponujemy elektrownię – ale czy ktoś nas poprze?
Krótko mówiąc, projektujemy do woli, ale o ostatecznym kształcie tej czy innej dzielnicy muszą zadecydować wydelegowani przez mieszkańców przedstawiciele. I tutaj zaczynają się polityczne schody, a więc to, w czym Urban Empire czuje się jak ryba w wodzie!
Drain that swamp!
Tak krzyczano na wiecach Trumpa, pamiętacie? I podobny apel ciśnie się na usta, kiedy zerkamy na ekran rady miasta w Urban Empire. Partii jest kilka, a w dodatku zmieniają się na przestrzeni czasu – stare odchodzą w zapomnienie, a na ich miejsce wchodzą nowi gracze. Czasem jest większy tłok, czasem mniejszy, ale pluralizm trwa nieprzerwanie i skutecznie ogranicza nasze dyktatorskie zapędy.
Zwykle w grach strategicznych starczy, że klikniemy, gdzie ma powstać dany budynek, a on prędzej czy później się tam pojawi. W Urban Empire jest inaczej. Na początek musimy wyrysować obszar danej dzielnicy przy uwzględnieniu kosztów jej utrzymania. Możemy co nieco dorzucić ze swojego konta bankowego, ale na dłuższą metę każdą zmianę w początkowym projekcie trzeba przepchnąć przez skłóconą ze sobą radę miasta.
W wielu kwestiach można płynąć z naturalnym nurtem cywilizacyjnych przemian, które spotykają się z poklaskiem społeczeństwa, ale nie ma siły, prędzej czy później naszą burmistrzowską łódką zakołysze. Ot, dajmy na to, uznamy, że kanalizacja pozytywnie wpłynie na rozwój naszego miasta, ale skąpi radni nie będą chętni, żeby pogłębiać i tak już przepastną dziurę budżetową.
Co wtedy? Klops nad klopsy? Odchodzimy z podkulonym ogonem? Niekoniecznie! Istnieje kilka sposobów na przekabacenie wybrańców ludu.
Możemy przeciągać partie na swoją stronę, na przykład zapraszając ich szefów na obiady, publikując artykuły w gazetach albo po prostu przemawiając na forum rady. Sztuczny uśmiech, stawianie sprawy na ostrzu noża lub zwyczajna groźba – wszystkie chwyty dozwolone.
Z czasem możemy też zapuścić nasze szpiegowskie macki w ratuszowe ławy, żeby pozbierać haki na zasiadających tam panów. Świński numer? Oczywiście, ale jakże skuteczny! A to w Urban Empire liczy się przede wszystkim. No, chyba, że postanowimy być krystalicznie uczciwi, ale wtedy nasze życie może zamienić się w syzyfową harówę.
Oczywiście, wszystkie akcje mają swoje konsekwencje, toteż musimy pamiętać, że ciosy poniżej pasa będą skutecznie zniechęcać do nas partię, która padnie ich ofiarą. Koniec końców możemy spotkać się z politycznym ostracyzmem, który sparaliżuje nas na dobre.
Trzeba też pamiętać, że partia wbrew przekonaniom z minionego ustroju to nie „ręka milionopalca”, ale zbieranina pojedynczych osób. Dlatego też stanowisko tego czy innego ugrupowania może być nam przychylne, a mimo to, pojedynczy radni zagłosują przeciwko proponowanej przez nas ustawie.
Grając w te perswazyjno-manipulacyjne szachy warto zwracać uwagę na to, jakimi argumentami przemawiamy do tego czy innego – mówiąc językiem marketingu – targetu. Partie lokalne będą wrażliwe na krzewienie folkloru, socjaliści połakomią się na równość klasową, a znowuż piewcy bezpieczeństwa obiema rękami podpiszą się pod inwigilacją mieszkańców.
Głosowaniom podlegają nie tylko projekty architektoniczne, ale też ustawy „ogólnospołeczne”, takie jak prawa mniejszości czy poprawa warunków pracy. Czasami roztrząsanie pojedynczych kwestii bywa nieco monotonne (zwłaszcza, kiedy równie dobrze mogłyby być zatwierdzone przez aklamację), ale nierzadko zdarzają się też takie chwile, kiedy obserwacja maszynki do liczenia głosów potrafi skutecznie podnieść adrenalinę.
Ślicznie i topornie
Pochylając się nad oprawą wizualną i interfejsem, zacznijmy od pozytywów. Chyba najbardziej urzekają rysunkowe elementy, takie jak portrety członków rodu, które są wykonane po pierwsze niezwykle estetycznie, a po drugie ze sporym humorem.
Z kolei mapa miasta to klasyka gatunku, która została zrobiona na całkiem wysokim poziomie. Starczy powiedzieć, że czasem przyjemnością samą w sobie jest śledzenie wzrokiem dorożek jeżdżących między gazowymi latarniami lub przyglądanie się autom z lat pięćdziesiątych, które śmigają między jednym a drugim blokowiskiem. Krótko mówiąc – całość grafiki jest spójna, elegancka i przyjemna dla oka.
Teraz pora na tę ciemniejszą stronę Urban Empire, którą jest interfejs. Wznoszenie kolejnych budowli byłoby znacznie prostsze, gdyby cały teren podzielono znaną z innych strategii siatką. Nie raz trzeba też nieźle się nagłowić, co oznacza ta czy inna ikonka wzlatująca w niebo znad danego budynku.
Doskwiera również brak różnokolorowych wariantów mapy, które pokazywałyby zapotrzebowanie mieszkańców danego regionu. Bywa też, że podczas zmiany zagospodarowania dzielnicy musimy się nieźle napatrzeć w ekran próbując ustalić, który obszar będzie zajmowany przez obiekty przemysłowe, a który przez, dajmy na to, bloki mieszkalne.
Zastanawia to tym bardziej, że w strategicznych kuzynach Urban Empire widujemy znacznie praktyczniejsze rozwiązania. Być może była to próba wizualnego odróżnienia się od konkurencji ze strony Reborn Games, ale nie wypadła ona najlepiej.
Satysfakcja karierowicza
Urban Empire to na pierwszy rzut oka klon wielu innych podobnych strategii. Ale to początkowe wrażenie jest złudne. Owszem, zapożyczeń nie brakuje, choć unikalny system politycznych porachunków sprawia, że cały ten tytuł zyskuje na oryginalności.
Nie jest to produkcja doskonała. Dałoby się poprawić interfejs, który do najwygodniejszych nie należy. Warto byłoby też zrobić porządek z błędami, bo parę ich znajdziemy, a wśród nich chociażby tajemnicze zanikanie opcji zapisu lub przypadkowe ukrywanie (bądź równie losowe ujawnianie) skutków podejmowanej decyzji.
To wszystko nie może jednak przyćmić ostatecznego bilansu tej produkcji, a ten wypada zdecydowanie na plusie. Urban Empire to gratka dla wirtualnych karierowiczów. Zarówno dla wielbicieli dyplomacji w białych rękawiczkach, jak i dla fanów politycznych zapasów w błocie.
Ocena końcowa:
- oryginalny pomysł na polityczne przepychanki w radzie miasta
- rządy na przestrzeni dwustu lat
- możliwość rozwoju technologii w pięciu różnych epokach
- nieźle wykonana oprawa audiowizualna
- duża dawka humoru zgrabnie wplecionego w historyczne realia
- sporych rozmiarów kampania i ciekawe scenariusze osadzone w poszczególnych epokach
- głosowania projektów potrafią nieźle podnieść adrenalinę...
- ...choć czasami bywają monotonne
- znajdzie się trochę błędów
- interfejs mógłby być bardziej przejrzysty
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobry plus
Komentarze
4Jeszcze trochę i ta strona będzie dawać same najwyższe oceny, tak jak ci "krytycy" z tych różnych stron, co potem się okazuje, że gra to jeden wielki niewypał, a ocena to efekt posmarowania serwisowi piszącemu recenzję ...