Surowe wątróbki i inne smakołyki
Dying Light The Following od wejścia zasypuje nas zadaniami. Wspomniane już Serca z Kamienia imponowały fabułą, ale nowe misje, oferowane przez ten dodatek, można było policzyć na palcach jednej ręki. Twórcy z Techlandu w tym aspekcie pobili REDów na głowę. Szybki rzut oka na jedną z wielu tablic ogłoszeniowych uświadamia nam momentalnie, jak wiele przygód czeka nas w Dying Light The Following. Czego tu nie ma! Zaginieni ludzie, znikający prowiant, bandziory na farmach i gniazda przemieńców pod ziemią.
Dodatkowo misje potrafią nas nieźle zaskoczyć. Dajmy na to, badając tajemnicze odgłosy w parku niejako od kuchni udało mi się wykonać zupełnie inne zadanie (nie zdradzę które). Wprawdzie nie wpłynęło to znacząco na jego przebieg, ale było interesującym urozmaiceniem, które subtelnie zmieniło zabarwienie emocjonalne moich czynów. Zblazowani weterani erpegów obruszą się w tym miejscu i krzykną, że przecież takie zabiegi to żadna nowinka! Prawda, ale ja i tak stawiam za nie dużego plusa.
Oczywiście, poza „kanonicznymi” zadaniami, napotykamy też misje, które nie mają jasnego końca i początku albo też pojawiają się znienacka. Do tych pierwszych zaliczmy łowy na nieumarłych biegaczy, których wątroby zbiera jeden z bohaterów Dying Light The Following. Co do drugiego typu zadań, przeważnie wiążą się one z odbieranymi drogą radiową komunikatami. I tutaj, rzecz jasna, czeka nas wiele niespodzianek. Do dziś przeklinam chwilę, kiedy zdecydowałem się pomóc grupie wzywających pomoc dzieciaków...
Jak gdyby tego było mało, cały pakiet wyzwań wprowadza do Dying Light The Following główny bohater tego tytułu. Kyle Crane? Nie, nie, nie... Nie on, ale jego kaszlący spalinami kumpel.
Zombie, you can drive my car
Panie i Panowie, niech zabrzmią fanfary! Bo oto nadeszła pora na gwóźdź naszego programu, czyli czterokołową gwiazdę Dying Light The Following. Tak to już bywa, że wprowadzenie wehikułu do danej serii gier jest nie lada wydarzeniem. Jednak nie zawsze odbywa się to po myśli twórców. Jak pokazał to Arkham Knight, czasami nafaszerowane gadżetami autko, zamiast przewietrzyć zatęchłą nieco rozgrywkę, potrafi do reszty ją zadusić.
Na szczęście w Dying Light The Following sprawy mają się zupełnie inaczej. Oddany do naszej dyspozycji pojazd jest w stanie tchnąć nowe życie w ograne przez fanów ciało „podstawki”. Choć w pierwszym momencie jego widok budzi podszyty ekscytacją lęk, już po chwili nadżarty rdzą wóz zrasta się z nami jak druga skóra. Od tej pory unikamy pieszych spacerów po wiejskich ścieżkach, a nocą poczujemy się bezpiecznie jedynie w objęciach jego zdezelowanej karoserii.
Nie jest on zaledwie środkiem transportu, ale naszym wiernym kumplem, którego wyposażamy w potężne i śmiercionośne gadżety, wieszamy nad jego kierownicą znajdowane w świecie gry breloki, a nawet malujemy jego blachę w dowolnie wybrane wzory. Przy okazji łazika – bo takiej rasy jest nasz czterokołowiec – pojawia się też nowe drzewko umiejętności Kyle'a Crane'a, który z pieszej maszynki do mielenia trupów zamienił się w Kubicę krwawego tour de Harran.
A jeżeli ktoś pragnie zostać prawdziwym mistrzem kierownicy, czekają tu na niego rozsiane po wiejskich drogach wyzwania, z których najbardziej satysfakcjonujący wydał mi się Zombiegeddon (nazwa mówi sama za siebie – w określonym czasie rozjeżdżamy daną liczbę zombie), natomiast znacznie mniej pasjonujące było rozpędzanie łazika do maksymalnej prędkości oraz taranowanie przeszkód na czas. To ostatnie wyzwanie ani odrobinę nie podniosło poziomu adrenaliny w moich żyłach, bo w gruncie rzeczy ograniczało się do jeżdżenia wzdłuż płotu i zahaczania zderzakiem o jego kolejne fragmenty.
Co tu dużo mówić, łazik nieinwazyjnie zlewa się z konwencją Dying Light The Following. Dzięki niemu zaczynamy wypatrywać porzuconych na poboczach aut w poszukiwaniu benzyny (Mad Max uśmiecha się pod nosem) oraz nowych części do naszej dwuśladowej machiny destrukcji.
Cztery kółka dostarczają nieskończonej puli możliwości. Spośród nich najbardziej oczywistą, a zarazem niosącą ze sobą najwięcej frajdy zabawą jest – jak łatwo zgadnąć, - beztroskie wprasowywanie w glebę zombiaków. Aż żal, że poskąpiono nam radia, które wtórowałoby zmotoryzowanej masakrze jazgotem rockandrollowych evergreenów w stylu beatlesowego „Baby, you can drive my car”.
Dying Light The Following rozświetla mrok
Polacy po raz kolejny udowodnili, że nie są zaledwie anonimowymi członkami peletonu, ale pędzą w czołówce wyścigu, jakim jest przemysł gier komputerowych. Techland, zamiast podążać za modą fetyszyzującą miliony groszowych DLC, serwuje nam tłuściutkie rozszerzenie, które po niewielkich zmianach równie dobrze mogłoby pojawić się na rynku jako pełnowymiarowy tytuł. Nie pozostaje nic innego, jak przyklasnąć lansowaniu takich wyśrubowanych standardów. W mroku dzisiejszych praktyk marketingowych Dying Light The Following rozpala światełko nadziei.
Ocena końcowa:
- nowa, olbrzymia mapa
- wciągająca opowieść
- wiejski i małomiasteczkowy nastrój okolic Harranu
- spora liczba zadań
- nowe sprzęti wyzwania
- nowe drzewko umiejętności
- auto!
- mapa olbrzymia ale niezbyt "gęsta"
- brak radia w łaziku;-)
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobry plus
Okiem starego zgREDa Barona |
Komentarze
4