Ahoj, Aloy wraca do gry! Horizon Zero Dawn: the Frozen Wilds próbuje przypieczętować niebywały sukces podstawki, ale pod zaspami śniegu gubi iskrę pierwowzoru.
- przepiękny, otwarty i wyjątkowo sugestywny, żyjący świat,; - świetna oprawa audiowizualna,; - zapierające dech w piersiach lokacje,; - przemyślana i wyjątkowo satysfakcjonująca mechanika walki,; - mnóstwo zadań do wykonania,; - rewelacyjny klimat,; - ciekawa fabuła…
Minusy…choć miejscami dość przewidywalna,; - niezbyt rozgarnięta sztuczna inteligencja przeciwników,; - spory rozstrzał między dubbingiem a napisami,; - niektóre dialogi zbyt teatralne,; - sporadyczne błędy techniczne.
Dodatek do jednego z najsilniejszych pretendentów do tytułu Gry Roku – Horizon Zero Dawn, zawitał na Playstation 4 nadzwyczaj skromnie. Niestety, nie wiedzieć czemu The Frozen Wilds, bo taki podtytuł nosi owo DLC, nie doczekało się ani hucznej kampanii marketingowej, ani wysypu materiałów przedpremierowych, których w sieci jest jak kot napłakał.
Taka postawa może dziwić, zwłaszcza w obliczu świetnych wyników sprzedażowych „jedynki”, ale w ogólnym rozrachunku dawała graczom nadzieję na kolejne uderzenie „czarnego konia”. A ten, jak pamiętamy, rok rozpoczął z hukiem, bezlitośnie rozstawiając konkurencję po kątach. Czemuż więc nie mógłby w podobny sposób roku zakończyć? No i tu pojawia się pytanie - czy ta sztuka mu się udała? Cóż, nie do końca.
Horizon Zero Dawn: the Frozen Wilds – Yellowstone w wersji dla morsów
Dodatek otwiera nam swoje (nie największe szczerze mówiąc) podwoje w północnych rejonach dobrze poznanej krainy. I chociaż żadne techniczne przeszkody nie staną nam na drodze do eksploracji, twórcy zalecają przynajmniej 30 poziom postaci, by wędrówka po surowym terenie zamieszkałym przez zaprawione w bojach plemię Banuków przebiegała w miarę bezstresowo.
„W miarę”, bo dodatek jest wyraźnie trudniejszy od podstawki, ale uczciwie trzeba przyznać, że poziom trudności podbity jest tu w mądry sposób, zmuszając do kombinowania, ale nie serwując frustracji. Co więc czeka nas po przekroczeniu granicy banuckiego terytorium?
Tak pięknej zimy najstarsi górale nie pamiętają
Zacznijmy od superlatyw - warstwa techniczna Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds to po raz kolejny absolutne arcymistrzowstwo i wystawienie jej ocen chociażby o pół oczka niższych, niż maksymalne byłoby zwyczajną zbrodnią.
Projekt nowego terenu dosłownie paraliżuje zmysły, a efekt gęstego śniegu z grubymi płatami puchu nie ma sobie równych. W zasadzie to sam nie wiem, czy śnieg padający w tej grze zaciera granice fotorealizmu, czy może idzie o krok dalej, nie ograniczając się do nudnej odtwórczości, a dorzucając jedyną w swoim rodzaju, artystyczną interpretację zjawiska.
Serio, taniec śniegu wieczorową porą trzeba w tej grze po prostu zobaczyć, bo żadne słowa ani zrzuty ekrany nie oddadzą nawet ułamka tej magii.
Podobne peany można głosić w stosunku do animacji. Prócz świetnie oddanej „fizyczności” wędrówki po tym trudnym terenie, jest jeszcze jeden element, który zrzuca z krzesła – to animacja twarzy.
Mimika we Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds to zwyczajnie „ręczna robota” z dbałością o najdrobniejszy ruch brwi. Pełen podziwu jestem widząc tak szeroką gamę subtelnych emocji nawet na twarzach postaci drugoplanowych.
Wzruszający był moment, w którym z silnymi uczuciami zmagała się postać „twarda”, bez skłonności do dzielenia się przeżyciami. Walkę mięśni na jego twarzy oglądałem z prawdziwym osłupieniem…
Byłoby jednak jeszcze lepiej, gdyby treści wydobywające się z tak zacnie animowanych paszczy były choć trochę lepiej napisane.
Im więcej ciebie tym mniej, czyli fabularna mielizna
Podstawowa wersja Horizon: Zero Dawn, prócz cyklicznego przypominania o fantastycznej mechanice walki, starała się między słowami zadawać całkiem istotne cywilizacyjnie pytania.
We Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds niestety tego zabrakło i chyba nie będzie przesady gdy powiem, że mamy tu w dużej mierze do czynienia z bolesnym recyklingiem treści. Bo jak nazwać inaczej istnienie nowego Demona zagrażającego enigmatycznej „Pani”, gnieżdżącego się w lodowej górze, obecność inaczej-skażonych maszyn, sztucznej inteligencji w opałach… brzmi znajomo, hmm?
W dodatku tożsamość plemienia Banuków, na którym dodatek się skupia znowu została ociosana bez cienia finezji, przez co ich odrębność, credo czy motywacje zlewają się w bezkształtną papkę. Wydaje mi się, że poważne potraktowanie tematu życia plemiennego, łączącego zgrabnie elementy ludyczne i sakralne leży poza możliwościami twórców.
Skutkuje to obrazem odartym z mistycyzmu, pustym w środku. Przedstawiciele plemienia na okrągło peplają o przetrwaniu, wierze, sile wspólnoty – ale w nic zdają się prawdziwie nie wierzyć. W tym miejscu gra, której bogaty świat daje ogromne możliwości snucia dorosłych, trudnych opowieści oddaje pole gimnazjalnym opowiastkom o dzikusach, których jedynym celem jest spuścić komuś solidny łomot w lesie. Szkoda.
Mógłbym więc całkowicie wieszać psy na tym aspekcie Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds, ale czuję, że nie do końca powinienem. Fabuła dodatku jest dobrze wkomponowana w opowieść podstawki – zwłaszcza na jej wyższych poziomach organizacji – i musicie mi zaufać, że z pewnej perspektywy historia jest spójnym fragmentem całości.
Niekoniecznie niezbędnym (bo jedynka była kompozycyjnie bardzo zgrabnie spięta), ale bezpiecznym, niczego nie komplikującym i przede wszystkim nie psującym chyba najlepszego fragmentu „jedynki” konkludującego całość przygody.
I o ile główna opowieść niekonieczne „dowiozła”, tak na zadania poboczne nie można narzekać. Tych z jedynki nie zdzierżyłem – mimo że starały się być mądrze fabularyzowane, to w zasadzie stanowiły definicje „wydmuszki”. Tutaj jest inaczej.
Widać, że Wiedźmin 3 zapoczątkował pewną rewolucję w projektowaniu zadań pobocznych – są one wielowątkowe i prowadzą do zgrabnej konkluzji, zarówno narracyjnej jak i gameplayowej, w postaci solidnego oklepu sprezentowanego wielkim, mechanicznym bossom.
Nowości, nowineczki, niebieskierki
Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds dorzuca nam do plejady maszyn kilku nowych przedstawicieli, których pokonanie nie będzie igraszką. Jak już wspomniałem na początku, poziom trudności poszedł odczuwalnie w górę, niektóre potyczki trwają kilkanaście minut i są okupione potem i łzami.
Jakby tego było mało, stada maszyn pozostają często pod wpływem generowanej przez nowe, wieżo-podobne struktury aury regenerującej. Musimy więc tak planować potyczki, by przypadkiem nie wywołać niechcianego ambarasu zanim jeszcze uda nam się przejąć bądź zniszczyć generator aury. Uczciwie przyznaję, że pojedynki te zrealizowane są doskonale, a wieńcząca je satysfakcja rekompensuje trud z nawiązką.
Maszyny możemy również tłuc nowymi rodzajami broni. Oprócz ulepszonych, banuckich łuków, które kupimy za nową walutę w grze – niebieskierkę (swoją drogą, to chyba najbardziej urocza nazwa dla wirtualnej waluty jaką znam), do wykorzystania mamy magiczne kostury – ogniomiota, burzomiota i lodomiota.
Co więcej, każde z nich możemy dodatkowo ulepszyć po wykonaniu specjalnych zadań. Ich użyteczność w grze nie wybija się ponad przeciętność, chociaż są na tyle skuteczne, że zapewniły sobie miejsce w podstawowych slotach.
Samą niebieskierkę dostajemy w nagrodę głównie za wykonane zadania, więc swoje przecierpieć musimy z podstawowym wyposażeniem. Nie pomagają nam również dodatkowe umiejętności, zaproponowane przez twórców Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds – 8 nowych skilli to raczej uprzyjemniacze, których zabrakło w jedynce, niż nowa jakość pomocna w walce.
No bo jak inaczej nazwać możliwość zbierania ziół z siodła, naprawę wierzchowca czy choćby opcję „rozkładania” gratów na starą walutę bezpośrednio z ekranu ekwipunku.
Dolne rejony najwyższej półki
I tam właśnie chyba najlepiej byłoby umiejscowić Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds, dodatek, który można najłatwiej opisać nieśmiertelnym sformułowaniem „jeszcze więcej tego samego”.
A że podstawka była wybitna, to dodatkowe krople miodu do spicia cieszą niezmiernie. To rozszerzenie mimo wszystko wyróżniające się treścią w czasach zdominowanych przez krótkie i liche dodatki DLC.
Jednocześnie przyznaję szczerze, że pod koniec tej piętnastogodzinnej przygody, podczas niemiłosiernie dłużącego się epilogu raczej mało nieporywającej historii miałem już ochotę na napisy końcowe. Nie zmienia to jednak faktu, że Horizon Zero Dawn: The Frozen Wilds to solidny dodatek, którego warto odpalić dla szalenie satysfakcjonujących potyczek i obłędnej oprawy audiowizualnej. A że zabrakło nieco głębszych treści… cóż, trudno mieć pretensje do zebry, że nie jest żyrafą…
Ocena końcowa:
- fenomenalna oprawa graficzna
- nowe bardzo wymagające maszyny
- rozbudowane zadania poboczne
- rozsądna cena
- historia głównego wątku jednak zawodzi
- prócz dwóch sekwencji gry logicznej, nie pokuszono się o żadne innowacje w modelu rozgrywki
- nowy teren mógłby być jednak ciut większy
- Grafika:
bardzo dobry - Dźwięk:
dobry - Grywalność:
dobry
Komentarze
9170 godzin razem z dodatkiem o czymś świadczy i jeszcze nie koniec. Podziwiam widoczki itp.
Platyna w podstawce zrobiona ciężko nie było :)
Najładniejszy sandbox tej generacji koniec kropka.
https://www.youtube.com/watch?v=LH3HIopbOa4&t
Na dobrym panelu w HDR klepie zad :)