Kochasz starożytny Egipt? To oglądając Moon Knight będziesz bawić się świetnie. Recenzja serialu
Disney Plus serwuje nam serial o przygodach mało rozpoznawalnego bohatera ze stajni Marvela. I wiecie co? Czasem warto sięgnąć po coś nieznanego. Przygotujcie się więc na szaloną wyprawę w towarzystwie egipskich bogów! Czas na recenzję serialu Moon Knight!
Prawie jak Gandalf Biały – recenzja serialu Moon Knight
Disney Plus dopiero co zadebiutował w Polsce bijąc przy okazji rekordy oglądalności. Ja sam też rzuciłem się w wir oglądania zgodnie z przygotowaną wcześniej listą co warto obejrzeć na start Disney Plus w Polsce . Jedną ze znajdujących się tam pozycji jest Moon Knight, pierwsza tegoroczna nowość, w dodatku pod szyldem Marvela.
I choć Moon Knight nie jest postacią tak znaną w naszym kraju jak na przykład Doktor Strange czy Iron Man, to jednak owa tajemniczość tej postaci okazała się jej największym atutem. A jak wiadomo by odnieść sukces produkcja musi naprawdę czymś nas zaskoczyć, aby zachęcić widza do sięgnięcia po komiks czy kolejny sezon.
Komiksowe przygody Moon Knighta sięgają roku 1975 roku. Postać księżycowego rycerza stworzona została przez pisarza Douga Moencha i artystę Dona Perlina, a pierwszy raz zadebiutowała w Werewolf by Night #32. Swoją solową serię komiksów bohater ten dostał dopiero 15 lat później. A jak Moon Knight poradził sobie z własnym serialem dowiecie się z naszej recenzji.
Bogowie, piramidy i najemnik
Moon Knight od samego początku nie pozwala nam się nudzić. Poznajemy niejakiego Stevena Granta będącego pracownikiem muzeum, który wiedzie dość monotonne i niezbyt ciekawe życie. Tak przynajmniej mu się wydaje. Chwilę później pędzi już autem uciekając przed jakimiś bandytami. Co!? Jak!? Uwierzcie, Steven sam zadaje sobie te pytania.
Nie ma jednak za bardzo czasu by na nie odpowiedzieć, bo ktoś do niego strzela, a jakiś tajemniczy, mroczny głos w jego głowie krzyczy “Oddaj ciało Marcowi!!!”. I kiedy Steven ma właśnie zginąć dostajemy kilkusekundowe zaciemnienie obrazu, a gdy „wracamy” nagle do naszego bohatera, który w panice najpierw dostrzega, że otocza go spora ilość trupów, a później zdaje sobie sprawę, że trzyma w ręku pistolet, który nie wiadomo jak znalazł się w jego dłoni.
I to jest ten moment, kiedy wszyscy zadajemy sobie pytanie - co tu się do licha dzieje!? Tymczasem okazuje się, że nasz pan muzealnik cierpi na rozdwojenie jaźni. Jego drugą osobowością jest Marc Spector - cyngiel na zlecenie.
Na domiar złego Marc jest avatarem egipskiego boga Khonshu, który w nocy ściga przestępców. Brzmi to nieco skomplikowanie i na początku faktycznie można trochę się pogubić, ale ogląda się to rewelacyjnie, a sam seans daje nam solidną dawkę czarnego humoru.
O takie aktorstwo nic nie robiłem!
Moon Knight jest w pewnym sensie spektaklem jednej osoby, a jest nią Oscar Isaac. Zagranie tak różnych osobowości jakimi są Marc i Steven wymaga nie lada talentu, a Oscar Isaac robi to perfekcyjnie. I oczywiście można powiedzieć, że ktoś po prostu świetnie rozpisał tę rolę - z jednej strony pewny siebie i bucowaty najemnik, z drugiej - tchórzliwy i wycofany społecznie pracownik muzealny. Ale moi drodzy, to w jaki sposób robi to Oscar Isaac zasługuje na owację - kiedy zmienia się osobowość naszego bohatera, aktorowi zmienia się także kompletnie mimika. Naprawdę woooow!
A co z resztą aktorów? No cóż, można powiedzieć, że gra poprawnie, i tyle. Nie pomógł Ethan Hawk w roli Arthura Harrowa, bo jego postać jest po prostu nijaka, a jej motywacja kompletnie mnie nie przekonuje. Jego sposób myślenia możemy nieco porównać do Thanosa, który wykasował połowę ludzkości, aby żyło się lepiej.
Harrow chce bowiem ożywić boginię Ammit, która sądziła dusze ludzkie na sądzie ostatecznym. Uważa, że w ten sposób na świecie zapanuje spokój i nie będzie dochodziło do przestępstw. I choć jakiś sens to ma to jednak Harrow robi wszystko tak bardzo od niechcenia, że sam się zastanawiałem – „ale po co to wszystko”!?
W cieniu piramid
Trzeba przyznać, że tematyka starożytnego Egiptu to naprawdę strzał w dziesiątkę. Dzięki temu dostajemy piękne ujęcia, a przy okazji uczymy się co nieco o mitologii egipskiej. Co by nie mówić, przedstawienie poszczególnych bogów i avatarów zasługuje na uwagę. Porywczy Khonshu, mimo że potężny, wpędza się co chwilę w kłopoty starając się przekonać Ozyrysa i resztę do tego, że światu grozi niebezpieczeństwu. Co ciekawe, choć każdy z bogów pojawia się na krótko to widać, że ma swoją osobowość i konkretne cele.
Na szczególną uwagę zasługuje tu odcinek, gdzie Moon Knight, a właściwie jego dwie osobowości trafiają do egipskich zaświatów. Wita ich tam Taweret, która rusza swoją ogromną łodzią w kierunku Pól Jaru (egipskiej krainy uznawanej za odpowiednik Raju). Ten poruszający epizod to majstersztyk wizualny pozwalający nam się bardziej zagłębić w mitologię egipską.
Dowiecie się tutaj dlaczego Steven ma drugą osobowość, i uwierzcie mi będziecie mocno zszokowani. Serialowy Moon Knight przyzwyczaił mnie raczej do dawki czarnej komedii, a tu dostajemy solidną dawkę dramatu, który może wycisnąć bardziej wrażliwym łzy z oczu.
Moon Knight - czy warto obejrzeć?
Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że nigdy, ale to nigdy, nie czytałem komiksów o Moon Knight’cie. Być może dlatego nie miałem ani zbyt wielkich oczekiwań ani jakichś większych obaw. Seans wciągnął mnie od początku do końca – ot, solidna dawka czarnej komedii i mitologii egipskiej ze szczyptą dramatu. Dobrze wstrząśnięte, ale nie zmieszane.
Jasne, można tu narzekać, że więcej tu ludzkich wcieleń naszego bohatera aniżeli mrocznego antybohatera. Możne też przeszkadzać nieco brak solidnego antagonisty. Jeśli jednak lubicie Marvela to przy serialu Moon Knight będziecie bawić się świetnie. A już na pewno, jeśli kochacie też egipską mitologię.
Ocena serialu Moon Knight:
- genialne aktorstwo Oscara Isaaca
- świetne efekty specjalne
- ciekawa historia
- pełnymi garściami czerpie z egipskiej mitologii
- miałkość głównego antagonisty
- za mało Moon Knighta w Moon Knight'cie
- nierówne tempo akcji
Komentarze
4Porucznik Borewicz :D