W tym szaleństwie jest jest metoda. Nothing Ear (open) - test otwartych słuchawek TWS
Nothing Ear (open) to otwarte słuchawki TWS, nazywane również słuchawkami OWS. Czy warto je kupić?
Aktualnie najważniejszym trendem wśród słuchawek TWS jest aktywna redukcja szumów. Producenci walczą o to, który sprzęt najskuteczniej odetnie użytkownika od dźwięków otoczenia.
Słuchawki OWS stoją w całkowitej opozycji do tego trendu, bo cały zamysł polega na tym, by te w ogóle nie blokowały dźwięków z zewnątrz. Idea jest taka, by użytkownik mógł sobie posłuchać muzyki czy podcastu bez utraty kontaktu ze światem.
Komfort noszenia Nothing Ear (open) jest baaardzo wysoki. Ale nie tak bardzo jak przekonuje producent
Gdy Nothing prezentował nowe słuchawki, szef firmy opowiadał, jak to nosił je przez kilka godzin i całkowicie o nich zapomniał. Moim zdaniem aż tak dobrze nie jest.
Słuchawki Nothing Ear (Open) mają silikonowy pałąk, który nakładany jest na ucho. Taka konstrukcja faktycznie nie powoduje nacisku na tyle dużego, by ich noszenie mogło powodować dyskomfort. Ja spokojnie jestem w stanie nosić je przez cały dzień pracy i po 8 godzinach czuję się tak samo jak po 5 minutach. Ale jednocześnie nawet na sekundę nie zapominam, że mam te słuchawki na uszach.
Nothing Ear (open) są duże, co przekłada się na efekt dźwigni. Nawet małe ruchy głowy sprawiają, że słuchawki delikatnie ocierają o uszy, a przez to nie sposób o nich zapomnieć. Nie jest to ból czy cokolwiek podchodzącego pod dyskomfort, ale przekonywanie, że w ogóle ich nie czuć jest w mojej ocenie lekką przesadą.
W przypadku większości słuchawek mam tak, że im dłużej je noszę, tym bardziej zaczynają mi przeszkadzać. Z Nothing Ear (open) jest odwrotnie, bo czas noszenia nie robi wielkiej różnicy, a - jeśli już - to pierwsza minuta bywa najgorsza. Wszystko przez to, że baterię umieszczono na końcu gumowego pałąka skorupie, którą wykonano z aluminium. W chłodniejszym otoczeniu element ten robi się zimny, a po założeniu dotyka tylnej części ucha, co bywa dość nieprzyjemne.
Sporadycznie da się to przeżyć, ale gdybym jesienią i zimą spędzał długie godziny na zewnątrz i musiał codziennie zakładać lodowate słuchawki na uszy, potencjalnie szybko bym się od tego modelu odbił i wrócił do czegoś plastikowego.
W codziennym użytkowaniu przeszkadzać może rozmiar etui. Producent chwali się co prawda, że jest ono najsmuklejsze wśród wszystkich słuchawek OWS, ale jednak zajmuje w kieszeni sporo miejsca.
Poza komfortem noszenia, za taką konstrukcją przemawiać mogą także kwestie higieniczne. Współdzielenie takich słuchawek jest z pewnością bezpieczniejsze niż słuchawek dousznych.
Wygląd? Kwestia gustu. Z bliska można się zachwycić przezroczystą obudową, ale po założeniu na uszy Nothing Ear (open) stają się dość mocno inwazyjne i niektórzy porównują je z aparatem słuchowym. Trochę szkoda, że producent nie przygotował innych wersji kolorystycznych niż biała, bo może czarne słuchawki byłyby mniej rzucające się w oczy.
Nothing Ear (open) - jakość dźwięku pozytywnie mnie zaskoczyła
Przez większość czasu używam słuchawek TWS, ale na rolki zabieram okulary Ray-Ban Meta z wbudowanymi głośnikami. Lubię, gdy podczas jazdy muzyka sobie plumka, ale ze względów bezpieczeństwa nie chcę być odcięty od dźwięków otoczenia.
Spodziewałem się, że Nothing Ear (open) będą grać podobnie do okularów, ale nie. Jest dużo, dużo lepiej, a przy tym słuchawki są wygodniejsze do noszenia.
Biorąc pod uwagę, że Nothing Ear (open) nawet nie dotykają kanału słuchowego, byłem pozytywnie zaskoczony głębią dźwięku. Nie jest to oczywiście poziom dokanałówek, ale bas jest zaskakująco odczuwalny. Przynajmniej do pewnego momentu, bo maksymalny poziom głębi jest osiągany mniej więcej przy połowie głośności. Wyżej zgłaśniane są głównie średnie i wyższe tony, przez co bas zaczyna ginąć.
Fizyki się nie przeskoczy i Nothing Ear (open) brzmieniowo mogą zostać rozjechane przez dowolne przyzwoite dokanałówki, ale - jak na otwartą konstrukcję - jest zaskakująco dobrze.
Nothing Ear (open) oczywiście nie mają ANC, ale to ich zaleta
Słuchawki Nothing nie są w stanie nawet w najmniejszym stopniu zagłuszać dźwięków otoczenia ani aktywnie, ani pasywnie, bo tak zostały skonstruowane. Po ich założeniu odstęp między słuchawką a kanałem słuchowym jest na tyle duży, że dosłownie jestem w stanie założyć otwarte Nothing Ear (open) i dokanałowe Pixel Bubs Pro 2 jednocześnie.
Taki był jednak zamysł, więc swoją funkcję słuchawki spełniają idealnie. Jadąc na rowerze można słuchać podcastu czy prowadzić rozmowę bez ryzyka, że nie usłyszy się nadjeżdżającego samochodu. Efekt uboczny jest jednak taki, że w bardzo głośnym otoczeniu słuchawki bywają bezużyteczne, bo nie są w stanie przebić się przez hałas.
Co z "wyciekiem" dźwięku na zewnątrz? O dziwo nie ma dramatu. Da się spokojnie ustawić taką głośność, by samemu wszystko słyszeć, a jednocześnie nie przeszkadzać osobom postronnym.
Obsługa Nothing Ear (open) jest wygodna, ale mogło być lepiej
Do aktywacji funkcji bez konieczności uruchamianie aplikacji służą gesty pojedynczego i podwójnego uszczypnięcia. Te spełniają swoją rolę, ale - biorąc pod uwagę spory rozmiar słuchawek - brakuje mi panelu dotykowego, który pozwoliłby na regulację głośności przesunięciami palca.
Aplikację do obsługi słuchawek Nothing Ear (open) można pobrać na niemal dowolny telefon z Androidem lub iOS-em. Słuchawki obsługują protokoły Google Fast Pair oraz Microsoft Swift Pair i da się sparować z dwoma urządzeniami jednocześnie.
Słuchawki są kompatybilne z trybem głosowym ChatGPT, ale ta funkcja działa wyłącznie po sparowaniu ich z telefonem Nothing. W przypadku innych smarfonów z Androidem słuchawki mogą wybudzić Gemini.
Bateria Nothing Ear (open) jest po prostu OK
Gdy odpaliłem dłuższy podcast, poziom baterii spadł ze 100 do 50 proc. po 4,5 godziny. Na jednym ładowaniu można więc wyciągnąć 8-9 godzin, a samo etui pozwala na niemal 3-krotne naładowanie słuchawek do pełna.
Niby wyniki przyzwoite i dla mnie wystarczające, ale jednak podobne wyciągam na Pixel Buds Pro 2 z włączonym ANC, które są przy okazji znacznie mniejsze i lżejsze. Skoro już ze względów konstrukcyjnych Nothing Ear (open) i ich etui są tak duże, mam wrażenie, że ich wnętrze dałoby się zagospodarować większymi akumulatorami. Cóż, może producent nie chciał przesadzać z wagą.
Największą wadą jest dla mnie brak ładowania bezprzewodowego. Zwłaszcza że nie są to słuchawki budżetowe.
Czy warto kupić słuchawki Nothing Ear (open)?
Nie są to słuchawki dla każdego, ale swoją niszową rolę spełniają, bo są ultrawygodne w noszeniu. Ale.
Biorąc pod uwagę, jak rozsądnie wycenione są inne produkty Nothing, cenę na poziomie 662 zł ciężko jest mi uznać za atrakcyjną. Producent nie musiał sobie zaprzątać głowy bajerami pokroju ANC czy dźwięku przestrzennego, więc technologicznie są to dość przeciętne słuchawki w nietypowym wdzianku.
A jeśli już zdecydowano się na uderzenie w nieco wyższą półkę cenową, to szkoda, że jednocześnie przycięto koszta choćby na bezprzewodowym ładowaniu.
Choć z Nothing Ear (open) się polubiłem, to odnoszę wrażenie, że niektóre rzeczy dało się zrobić lepiej i - chyba przede wszystkim - taniej.
Plusy
- wygoda noszenia,
- kompatybilność z Androidem i iOS,
- dobra jakość dźwięku,
- niezła bateria.
Minusy
- brak ładowania bezprzewodowego,
- aluminiowa końcówka bywa nieprzyjemnie chłodna,
- nie najlepszy stosunek jakości do ceny.
Komentarze
0Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!