Choć prawdziwych nowości jest tu tyle co kot napłakał to jednak sposób, w jaki ten stary-nowy Asasyn wykorzystuje znane już nam elementy, zasługuje na pochwałę.
wciągająca fabuła; smaczki ukryte w wątku współczesnym; dziesiątki godzin zabawy dla fanów zbieractwa; atrakcyjne wizualnie i dobrze zaprojektowane lokacje; niezmiennie wspaniała i nieco usprawniona żegluga; Północny Atlantyk i River Valley; ścieżka dźwiękowa
Minusyopowieść, chociaż wciąga, mimo wszystko marnuje swój potencjał; oprawa graficzna; garstka błędów; specjalność Ubi Sofia – zatrzęsienie punktów synchronizacji; tak to naprawdę to przepotężne DLC do Black Flag.
Popełniłem spory błąd nie wyczekując drugiego w tym roku Asasyna, tym razem od bułgarskiego oddziału Ubisoftu. Chociaż z drugiej strony, mam pewne usprawiedliwienie - ich Revelations dawno temu uratowała dla mnie przede wszystkim postać sędziwego Ezio, a nieco świeższe Liberation HD najchętniej w ogóle usunąłbym z pamięci. Ze strony Rogue’a spodziewałem się więc nieudolnej kopii Black Flag, w dodatku z o wiele mniej charyzmatycznym od Ezio czy Edwarda Kenwaya bohaterem w roli głównej. Tymczasem sam Patrick Shay Cormack okazał się być nie tylko postacią z krwi i kości, ale również jego perypetie pochłonęły mnie niczym lodowate wody Północnego Atlantyku. I chociaż jak zwykle w przypadku „bułgarskich Asasynów” Rogue kopiuje ile wlezie z istniejących już rozwiązań z poprzednich części, tym razem zaliczyć muszę to na spory plus. Mając wybór, wolę bowiem ponownie żeglować po morzach i oceanach niczym w Black Flag, niż znów po prostu biegać po dachach jak w Unity – i to w mniej niż 20 klatkach na sekundę.
Po drugiej stronie barykady
Nie da się ukryć, że jednym z największych plusów Rogue’a jest jego bezsprzeczne funkcjonowanie. Niech mnie kule armatnie biją – w życiu nie pomyślałbym, że przyjdzie taki dzień, w którym grę trzeba będzie chwalić za stabilną liczbę FPS’ów czy brak kompromitujących bugów. W porównaniu z kulejącym Unity, Rogue to jednak śmigająca po dachach i drzewach torpeda. Przeskok z jednej produkcji do drugiej stanowił dla mnie mały szok poznawczy, oczywiście na niekorzyść rzekomo next-genowej części. W przygodach Templariusza zdarzy się bowiem parę głupotek (lewitująca w powietrzu oręż, bohater kroczący kilka centymetrów nad ziemią), jednak nic ponadto. Oczywiście oprawa graficzna, z wyłączeniem kilku miejscówek, zalatuje już delikatnie nieświeżą kaszanką, ale to nie graficzne wodotryski grają tutaj pierwsze skrzypce. Asasyn na „starych układach” sprawia po prostu lepsze wrażenie – włącznie z dynamiczniejszym i bardziej widowiskowym systemem walki i niebawiącą się w ociężały realizm wspinaczką po otoczeniu. Ścieżka dźwiękowa to także osobna historia, bo w przeciwieństwie do Arno Doriana, Cormack zagrał mi całkiem sporo wpadających w ucho i pamięć kawałków. No i są szanty!
Ale, ale – nikt nie poleci do sklepu po tego Asasyna tylko i wyłącznie dla kilku nowych, marynarskich piosenek. Fakt, iż z dwóch najnowszych, wydanych w tym samym roku „asasyńskich” produkcji ta akurat działa jak należy może brzmi już nieco bardziej zachęcająco, jednak lista dobrze wykonanych elementów w Rogue wciąż daleka jest od zamknięcia. Wliczyć do niej trzeba bowiem także ścieżkę fabularną, nawet jeśli ta spełnia pokładane w niej oczekiwania tylko częściowo. Historia Asasyna, który postanowił zostać Templariuszem, wprowadzona (i poprowadzona!) została tu w mistrzowski sposób. Dawno nie spotkałem się z tak świetnym w odczuciu tempem historii, jak i zręcznie złożonym oraz treściwym wprowadzeniem. Tak w ogóle, opowieść Rogue’a przykuła mnie do ekranu zanim jeszcze Shay postanowił zabawić się w zmianę stron, a wszystko to przez upchaną w nią ilość smaczków i nawiązań do poprzednich części. W wątku Cormacka ujrzymy bowiem nie tylko ponownie charyzmatyczne i ciekawie wplecione w opowieść postaci historyczne (jak zwykle, stojące w pozytywnej opozycji do wydmuszek z Unity), ale i też kilku starych znajomych.
I dlatego też Rogue to produkt skierowany przede wszystkim dla fanów serii, a więc osób kojarzących Achillesa czy Adewale. To właśnie oni wyciągną z fabuły nowego Assassin’s Creed najwięcej frajdy, także w trakcie wyjścia z Animusa i krążenia po znanej już z Black Flag siedzibie Abstergo. Hakowanie tutejszych komputerów przy użyciu nowej i całkiem ciekawej mini gierki stanowi potężne źródło historii uzupełniających uniwersum w ciekawe fakty, ponownie mających sens wyłącznie w oczach koneserów i starych wyjadaczy. Co tej grupie zaś nie do końca się spodoba, to zmarnowany potencjał mimo wszystko zgrabnie poprowadzonej historii Shaya. Przedstawienie świata z perspektywy Templariuszy dawało ogromny potencjał na zaprezentowanie czegoś, czego w serii jeszcze nie było. Tymczasem, o jak dotąd antagonistycznej frakcji nie dowiadujemy się niczego nowego czy odkrywczego – Rogue nie bardzo stara się zmienić nasz sposób postrzegania wojującego od wieków z Asasynami stronnictwa.
(Paro)statkiem w piękny rejs
Poziom moich zachwytów nad perypetiami Shaya obniżyć muszę nieco w konfrontacji z rozgrywką. Ten stan rzeczy wiąże się jednak wyłącznie z faktem, iż zmiany w żeglowaniu czy wojowaniu na lądzie względem poprzedników są tutaj tylko kosmetyczne. Ponownie więc wspinamy się na punkty widokowe (których Sofia jak zwykle nawrzucała do gry zbyt wiele), zbieramy fragmenty Animusa, mapy skarbów, szanty i całą resztę walającego się po mapie „śmiecia”, żeglujemy, toczymy bitwy morskie i podejmujemy się zadań pobocznych. No i bawimy się przednio, jeśli tylko takie „maksowanie” gry ciągle leży w obrębie naszych zainteresowań. Sam do tej formy spędzania wolnego czasu jeszcze zastrzeżeń nie mam – w szczególności, że Rogue i z tej „pobocznej” części gry należycie się wywiązuje, dorzucając kilka nowości.
Lokacje, w których przyjdzie nam rozwijać naszą anty-asasynową karierę są tutaj trzy. Status głównego obszaru zurbanizowanego przyjmuje Nowy Jork, na terenie którego to zapoznamy się z pierwszą świeżynką – procesem przejmowania siedzib Asasynów, opierającym się na skasowaniu ich sztandaru oraz wytropieniu i eliminacji krążącego po okolicy lidera grupy. A skoro już o krążeniu mowa, zakapturzonych wojowników spotkać można teraz także na ulicach. I o ile pierwszy z wymienionych elementów rozwiązany został naprawdę nieźle, na zaczepki wrogiej frakcji w trakcie przemierzania miasta przestajemy zwracać uwagę już po kilku pierwszych konfrontacjach, co najwyżej irytując się, gdy te niechcący dochodzą już do skutku.
Znudzeni życiem w jeszcze nie tak wielkim mieście, za sprawą nowego statku w serii – Morrigan – ciągle wypłynąć możemy na bezkres wód i w spienione fale. W ramach wirtualnej żeglugi twórcy do dyspozycji oddali nam potężną, rzeczną deltę River Valley oraz skute lodem i smagane zimnym wiatrem wody Północnego Atlantyku. I trzeba dodać, że obydwie lokacje nie dość, że prezentują się znakomicie, to jeszcze niosą ze sobą zupełnie odmienny charakter i klimat. River Valley to mnóstwo pomniejszych wiosek i portów, ale i też wolniejszego tempa żeglugi i sporo manewrowania. Atlantyk to zatapianie gór lodowych (z towarzyszącą im, obłędną animacją fal trzęsących naszą krypą), prucie przez zamarznięte koryta i przesmyki i zmaganie się z potężnymi falami. Wszędzie zaś w paradę spróbują wejść nam wrogie statki, których to eliminacja, dzięki drobnym usprawnieniom, stała się jeszcze przyjemniejsza. Morrigan to bowiem szybsza i zwrotniejsza od Kawki Edwarda bestia, dodatkowo uzbrojona w kilka nowych dział i wybuchające beczki zastępująca podpaloną smołą. I szkoda tylko, że Rogue fabularnie na potyczki morskie stawia o wiele mniej, niż zeszłoroczny Black Flag. Chcecie sobie postrzelać – odpalajcie działa na własne życzenie.
Parting Glass
W życiu bym nie pomyślał, że drugi w historii Assassin’s Creed od Ubisoft Sofia (Liberation HD nie wliczając) okaże się grą nie tylko dobrą, ale i nawet lepszą w odbiorze od wydanej na równi, next-genowej kontynuacji serii. Ich pierwszy twór – Assassin’s Creed: Revelations – bronił się przede wszystkim dzięki podstarzałemu Ezio Aduitore, którego historia bardzo pomogła mi wytrwać gameplay’ową sztampę i powtarzalność tamtej produkcji. W powodzenie Rogue wątpić mogłem więc na całego, bo chociaż Black Flag to w dalszym ciągu moja ulubiona część serii, Patrick Shay Cormac nie wydawał się być zbytnio intrygującą postacią, a dodatkowo otrzymać miałem przecież będące specjalnością studia kopiowanie na potęgę rozwiązań z innych odsłon. No i cóż – otrzymałem, ale w żadnym stopniu nie przeszkodziło mi to w pysznej zabawie.
Mój ciepły odbiór Rogue’a wiąże się więc nie tylko z faktem, iż towarzyszące mu Unity kolokwialnie nie dało rady. To dobrze złożona w całość ze znanych już klocków konstrukcja, przy której to skłonny jestem nawet pokusić się o określenie jej jako coś więcej , aniżeli tylko rzemieślniczy twór bez polotu. Powtarzalność rozwiązań i kilka niekoniecznie doprowadzonych do końca bądź umiejętnie wykorzystanych patentów nie pozwala mi jednak na wystawienie oceny większej, niż ta obecnie widniejąca w stopce. To dobry tytuł, ale nie dajmy się zwariować – wszyscy graliśmy już w coś bardzo, ale to bardzo podobnego w zeszłym roku. I to nawet dwa razy, jeśli liczyć także dodatek w postaci Freedom Cry.
Moja ocena: | |
Grafika: | zadowalający |
Dźwięk: | dobry |
Grywalność: | zadowalający plus |
Ogólna ocena: | |
Komentarze
10Jednak przyznaje ze ostatni AC w ktorego gralem i z trudem (z nudow) przeszedelm to czesc pierwsza. Dla mnie roznica miedzy tymi dwiema grami jest gigantyczna na plus Unity.
Jesli Rouge jest jeszcze lepszy od Unity to musi byc to naprawde swietna gra. Pytanie jak wyglada zestawienie grafiki w obu grach bo ta z Unity powoduje u mnie opad szczeki, przez co czasami mam wrazenie ze gram w grafike a nie gre ;)