Castlevania: Lords of Shadow 2 – ryzykowny przepis na kontynuację
Jeśli uwielbiałeś część pierwszą przygód Gabriela Belmonta, „dwójka” również da się pokochać – będzie to jednak miłość trudna i wymagająca pewnych wyrzeczeń.
bardzo dobra oprawa audiowizualna; całe mnóstwo świetnie wyreżyserowanych przerywników filmowych; wyraziste postaci – pierwszo jak i drugoplanowe; rozbudowany i soczysty system walki godny najlepszych slasherów; wymagające starcia ze świetnymi przeciwnikami; artyzm i kunszt zaprojektowanego świata; długość rozgrywki
Minusyfabuła ociera się tu momentami o Modę na Sukces; niezbyt intuicyjna nawigacja po pół-otwartym świecie gry, rażącym swoją „korytarzowością”; szarość, nuda i nijakość bijąca ze „współczesnych” lokacji i przeciwników; sekcje skradankowe na dłuższą metę irytują i rozbijają zdrowe tempo rozgrywki; uwolniona kamera lubi psocić
Chociaż pierwsza część Lords of Shadow totalnie mnie w sobie rozkochała, „dwójką” nie interesowałem się niemal zupełnie. Nie wiedząc w zasadzie dlaczego, prężąca swoje muskuły na różnych filmikach kontynuacja rysowała się w mojej głowie jako twór dopracowany, ale w pewien sposób pozbawiony magii pierwowzoru. Również w kwestii fabuły miałem nieodparte wrażenie, iż nowy tytuł nie wniesie zbyt wiele do samej historii, a już na pewno nie odpowie na pytanie o sens dalszego snucia opowieści o łowcy wampirów. Kiedy to jednak wraz z nieubłaganie zbliżającą się datą premiery dotarły do mnie śmiałe porównania Lords of Shadow 2 z serią Legend of Zelda, w moim sercu zaczęła pojawiać się iskierka podniecenia. Wizja pół-otwartego świata, swobodnej kamery, konieczności powracania do znanych już lokacji i zdobywania dostępu do nowych sekcji dzięki powiększonemu repertuarowi mocy i umiejętności rysowała się wprost znakomicie. Któż by jednak pomyślał, iż w procesie realizacji tego ambitnego planu zdolna ekipa zagalopuje się nieco z ilością rewolucyjnych idei i potknie kilka razy podczas wprowadzania ich w życie.
Moda na Wspólnej
Fabularnie Castlevania: Lords of Shadow 2 to bezpośrednia kontynuacja przedstawionych w części pierwszej i nie do końca wesołych perypetii Gabriela Belmonta – członka Bractwa Światła, zagorzałego przeciwnika sił mroku oraz trapionego przeszłością wdowca. Nie jest wielką tajemnicą, iż przy okazji kontynuacji, nasz lekko świętoszkowaty Gabriel dorabia się nieco bledszego odcienia skóry i zamiłowania do konsumpcji krwi wszelakiego pochodzenia. Jak, gdzie i dlaczego zdradzać tutaj nie będę, bo twórcy sami z siebie sprzedali już osobom niezapoznanym z Lords of Shadow przepotężny spoiler, przy okazji początku „dwójki” streszczając również niemal kompletnie historię fabularnego łącznika dwóch odsłon – Mirror of Fate. Zabieg o tyle nieelegancki co i konieczny, bo bez chociaż częściowej wiedzy na temat pojawiających się na ekranie postaci i relacji między nimi gracz czuć będzie się tu niczym dziecko we mgle, wyciągając z nowej opowieści naprawdę niewiele.
A ogarniać narrację najnowszej Castlevanii naprawdę warto, choćby ze względu na liczne i pięknie reżyserowane przerywniki filmowe. Zawarta w nich historia intryguje, a chęć rozwiązania tajemnicy kryjącej się za sporą liczbą obecnych tu wątków nie pozwala oderwać się od ekranu do samego końca. Nie chcąc zabrać Wam jednak frajdy z samodzielnego poznania tej opowieści, zarysuję jedynie o co tu biega. W wielkim skrócie sprawa przedstawia się następująco – Gabriel / Dracula budzi się po wiekach solidnej drzemki, dość szybko po tym fakcie okazuje się, że sam Szatan planuje swój powrót, i jak standardowo w takich sytuacjach bywa, tylko my możemy go powstrzymać. W drodze do tego śmiałego przedsięwzięcia przez ekran przewinie się nam spora grupa charyzmatycznych postaci drugoplanowych (głównie wrogo nastawionych do naszego bohatera), z których fani pierwszej części z pewnością wyłowią kilka znajomych twarzy. Warto zaznaczyć, iż przestrzeń pomiędzy początkiem a napisami końcowymi dzieli grubo ponad 15 godzin – i to przy delikatnym zbaczaniu z głównego kursu, rozglądaniu się za ukrytymi po świecie gry sekretami i lizaniu ścian w ich poszukiwaniu.
Castlevania: Darksiders May Cry
Ano właśnie – świat gry to chyba największy wyznacznik metamorfozy jaką Lords of Shadow zafundował sobie przy okazji “dwójki”. Zgodnie z obietnicą twórcy otworzyli go na nasze podboje, choć dostęp do większej części lokacji otrzymamy dopiero po zaopatrzeniu się w szereg umiejętności specjalnych Belmonta-krwiopijcy. I tak oto przemiana w mgłę pozwoli nam przenikać przez kraty i unosić się na podmuchach wiatru, w futrze szczura wciśniemy się w każdą szczelinę, a zdobycie Ostrza Pustki pozwoli zamrażać wodospady i wspinać się po ich powierzchni. Takich bajeranckich umiejętności jest tu całkiem sporo (większość z nich wykorzystujemy zresztą nie tylko w eksploracji), jednak temat pół-otwartego świata i zwiedzania jego zakątków jest naszym pierwszym przystankiem na szlaku klęsk Lords of Shadow 2. Cóż więc nie zagrało?
Po pierwsze, ze względu na długość rozgrywki początkowe 10 godzin to i tak przemierzanie zaprezentowanych miejscówek jak po sznurku. Gra daje sobie bowiem naprawdę sporo czasu w kwestii prezentowania nam nowych rozwiązań i mechanik w rozgrywce, co z jednej strony utrzymuje jej świeżość, z drugiej zaś w niemal zerowym stopniu daje zasmakować obiecywanej wolności i swobody. Po drugie, pod względem projektu poziomów kontynuacja zmagań Gabriela, w porównaniu ze wspomnianą już Zeldą czy też drugą częścią Darksiders, wypada równie bledziutko co lica naszego bohatera. Ja rozumiem, iż Lords of Shadow 2 nie zapowiadał się jako sandbox, jednak ciasnota i korytarzowość miejscówek nowej Castlevanii wali nam po twarzy tak mocno, że aż boli. Odwołując się już ostatni raz do przywołanych przed chwilką tytułów, nawet w temacie udawania gry z otwartym światem nowe przygody Gabriela zaczynają dopiero raczkować, nie mówiąc o stawianiu pierwszych kroków. Dawno nie widziałem, by produkcja w sposób tak nieudolny i wyprany z charakteru udawała, że daje nam pewną swobodę w procesie odkrywania zakamarków stworzonej przez programistów rzeczywistości.
W ten oto właśnie pseudo-swobodny sposób otrzymujemy możliwość przedarcia się przez szereg lokacji o zróżnicowanym poziomie wykonania, rozpościerającym się pomiędzy totalną sztampą, a prawdziwym arcydziełem. Wszystko przez to, iż miejscówki współczesnego wątku fabularnego to głównie typowe kanały, fabryki i szarobure ulice, powroty do przeszłości zaś to zasługujące na największy poklask strzeliste katedry i cudownie operujące światłem, klimatyczne korytarze zamku Draculi. Ilość potwornie wykonanych elementów współczesności nie kończy się zresztą tylko na projekcie poziomów, bo napotykani tam przeciwnicy (pozdrawiam zombiaków i „służby bezpieczeństwa”) to również jakiś niesmaczny wytwór gorszego dnia projektanta. Dokładnie to samo można też napisać o wplecionych w rozgrywkę elementach skradankowych, które logicznie da się wytłumaczyć tylko i wyłącznie na początku gry, kiedy to Belmont jest jeszcze słaby. Konieczność krycia się w cieniu przed wyposażonymi w wielgachne giwery łysolami, kiedy to buty czyściły nam już najgorsze pomioty Szatana, jest tak trochę nie na miejscu.
Na całe szczęście chowanie się po kątach w skórze szczura bądź rozwiązywanie banalnych łamigłówek to wciąż mniejszość w tym jakże smakowitym, slasherowym daniu. System walki Lords of Shadow 2 przy pierwszym kontakcie potrafi onieśmielić, z całym tym swoim repertuarem kontr, uników, rozpisanych na całe strony combosów, przedmiotów do zbierania i wykorzystywania w walce czy zestawem trzech, odmiennych broni. Obok zastępującego tutaj krzyż bojowy strumienia utwardzonej krwi (!), nasz antybohater siniaczy i rozrywa skórę swoich przeciwników za sprawą przytoczonego wcześniej ostrza (wyposażonego dodatkowo w umiejętność leczenia naszych ran przy każdym sprzedanym ciosie) oraz zerżniętych po całości z Eryx (DmC się kłania) „Szponów Chaosu”, dziarsko rozbijających blok i pewność siebie co większych przeciwników. W związku z tym, iż paskudy zawsze atakują grupowo i nie pytają się wzajemnie o kolejność, opanowanie całej palety dostępnych ruchów i wspomagaczy – łącznie z chwilową transformacją w prawdziwą, smoczą postać bohatera – jest tutaj niezbędne. Starcia są soczyste, trudne i satysfakcjonujące, a więc dokładnie takie, jakie powinny być. I cóż z tego, że wszystko to już gdzieś wcześniej było, skoro właśnie tutaj bawi jak nigdy?
Dobre, bo japońskie
Castlevania: Lords of Shadow 2 to prawdziwy moloch. Długi, w lwiej części szalenie dopracowany, wypełniony po brzegi zawartością i kulejący tylko i wyłącznie w tych miejscach, które dla tej stosunkowo młodej odnogi popularnej serii są jeszcze nowe. Otwartość świata nie zachęca nas do eksploracji w stu procentach, elementy skradankowe to drobne nieporozumienie, a projekt współczesnej części gry nakazuje zastanowić się, czy aby na pewno wykonywali go ci sami ludzie, którzy dosłownie przed chwilą ulepili gotyckie cuda na zamku posępnego Gabriela. Po przymknięciu oka na tę garstkę wad i nie do końca sprawdzonych rozwiązań, Lords of Shadow 2 to całkiem niezła produkcja potrafiąca dostarczyć sporo frajdy. Ja bawiłem się przy niej świetnie i śmiało mogę polecić ją zagorzałym fanom poprzedniej części. Jeśli i na moje podobieństwo intryguje was postać Gabriela, bez zastanowienia powinniście sięgnąć po jego dalsze losy. Miejcie jednak na uwadze, że tej odsłonie serii do perfekcji jeszcze sporo brakuje.
Moja ocena: | |
Grafika: | dobry |
Dźwięk: | dobry |
Grywalność: | dobry |
Ogólna ocena: | |
Sugerowana cena w dniu publikacji testu: ok. 209 zł (wersja na konsole) | |
Komentarze
11Gra bardzo fajna. Polecam i pozdrawiam wszystkich.
Luty rozczarowuje, Thief a teraz to...