Recenzja Grounded – gry, w której założysz hełm z żołędzia i będziesz walczył z mrówką o kawałek trawy
Gdy odrąbałem kamyczkiem kawał trawy i napiłem się rosy, ruszyłem za mrówkami w poszukiwaniu jedzenia. Przed komarem uciekłem do starej puszki, by po chwili wpaść w pajęczą sieć i samemu stać się pożywieniem. Wciąż jednak chciałem więcej i więcej, bo tak właśnie wciąga Grounded!
Zwykły ogród z niezwykłej perspektywy
Mało jest takich gier, o których mógłbym w kółko opowiadać, skupiając się na tym, co przeżyłem w wirtualnym świecie. Ostatnimi czasy bawiłem się głównie w NBA 2K23 czy Session: Skate Sim, a to sportowe symulatory, które „po prostu” oddają realia dyscyplin i nie tworzą świetnych historii. Mało kogo obchodzi słuchanie o dryblingu czy trzymaniu równowagi na desce. Z kolei o fantastycznych produkcjach fabularnych też nie mówię zazwyczaj zbyt dużo, żeby nie psuć innym przyjemności z odkrywania historii.
Inaczej jest jednak z Grounded, które jakoś ominąłem w etapie wczesnego dostępu, a teraz od pierwszej chwili dałem mu się oczarować. W tej grze poza fabułą zachwycam się przede wszystkim żyjącym dookoła światem, który jest zarówno bliski każdemu z nas, jak i ukazany z kompletnie niezwykłej perspektywy. Mógłbym parę akapitów poświęcić na opisywaniu jak usuwałem robaki z kabli, jeździłem na biedronce, budowałem szałas z liści czy uciekałem przed pająkami. Ale chyba prościej powiedzieć, że jest to produkcja, która genialny pomysł przekuła w jeszcze lepszy efekt końcowy.
Kochani, zmniejszyłem dzieciaki
Grounded korzysta z faktu, że nostalgia za minionymi dekadami jest obecnie cenna w popkulturze. Czuć tu klimat dziecięcych przygód z Goonies lub współczesnego Stranger Things, pomieszanych z kreskówkami jak Dawno temu w trawie. Otóż osią fabularną są tajemnicze porwania nastolatków. Sami uprowadzeni (w liczbie czterech) budzą się w ogródku pełnym urządzeń należących do szalonego naukowca. Dzieciaki są jednak niewiele większe od mrówek i będą musiały poznać przyczynę tego stanu, a także wrócić do oryginalnego rozmiaru.
Zdawałoby się, że to typowa fabuła przypominająca kultowy film „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki” i nie wnosząca wiele nowości. Jednak przemierzanie przydomowej okolicy w ogromnym powiększeniu jest niezwykle fascynujące. Przez dobrych kilka godzin uśmiechałem się, gdy orientowałem się najpierw, że wielkie „drzewa” czekające na porąbanie na surowce to tak naprawdę źdźbła trawy, a świetnym schronieniem przed robakami może być puszka po napoju. Przyłapywałem się też na tym, że chodziłem za mrówkami, obserwując ich życie i mając nadzieję, że nie będę musiał z nimi walczyć, bo… po prostu je polubiłem. No ale cóż, zbroja z owadziego pancerza nie bierze się znikąd, więc potyczka była nieunikniona.
Do tego wkrótce zacząłem latać na dmuchawcach, unikać pajęczych sieci i… zbierać paznokcie, żeby wykorzystać je jako broń. Takich przykładów mógłbym wymieniać dziesiątki i każdy z nich byłby opowieścią o tym co robiłem w trawie, jakie insekty spotykałem i ile konstrukcji udało mi się wytworzyć z codziennych i naturalnych obiektów. Ale żeby naprawdę to poczuć, trzeba samemu zagłębić się w świat Grounded.
Warto wspomnieć, że poza interesującym umiejscowieniem fabularnym, dużą rolę gra tu spora dawka absurdalnego humoru. Oprócz sympatycznych dzieciaków składających dłonie w „lornetkę” by uzyskać przybliżenie obrazu mamy wspomnianego naukowca, ale też zabawnego robota, całą masę robaków i zróżnicowane środowisko.
Dla miniaturowego człowieka niewielki stawek jest bowiem niemal oceanem, z kolei przebycie piaskownicy jest wysiłkiem porównywalnym z przejściem pustyni. Do tego całość jest przedstawiona w bardzo przyjemnej oprawie graficznej. Choć ciężko tu mówić o fotorealizmie, to strona wizualna Grounded po prostu idealnie współgra z koncepcją przedstawionego świata.
Zbuduj to, co tylko zechcesz
Nie zawsze było mi po drodze z grami, które stawiały na otwarty świat i całkowitą inwencję graczy. Nigdy nie pokochałem Minecrafta, choć doceniam jego możliwości. Z kolei wiele godzin spędziłem w Rust, jednak odstraszył mnie od niego fakt, że inni gracze w trybie sieciowym często potrafili psuć nam szyki i niszczyć mozolnie konstruowane fortece. Do tego w większości przypadków ciężko mówić o misjach, a jedynym celem jest oddawanie się własnej kreatywności. W Grounded jest inaczej.
Tutaj również możemy cieszyć się trybem otwartym, w którym od razu mamy dostęp do dowolnych schematów, a zwierzętom da się aktywować tryb neutralności. Jednak mnie bardziej cieszyła obecność misji fabularnych. Przyznaję, że na początku byłem nieco sfrustrowany, kiedy spotykałem na drodze do celu ciężkich przeciwników (pająki i komary to tylko początek!), ginąłem i po odrodzeniu musiałem szukać pozostawionego plecaka z wytworzonymi przedmiotami.
Szybko nauczyłem się jednak, że kolejne zadania powinienem wykonywać dopiero, gdy będę na to gotowy. W kolejno odkrywanych lub budowanych od zera bazach i laboratoriach możemy analizować wszystkie znalezione materiały, by otrzymywać dostęp do schematów konstrukcyjnych. Przez to nabierzemy ochoty do zbierania wszystkiego, co wpadnie nam w ręce, by móc wytwarzać coraz to lepsze przedmioty.
Błyskawicznie stałem się w Grounded entuzjastycznym odkrywcą wielu zakamarków ogrodu. Pamiętałem przecież, że pod dębem spadają żołędzie. Z ich „kapelusza” mogłem wytworzyć łopatę, która z kolei pozwoliłaby mi na wydobycie garści gliny nieopodal stawku. Ta natomiast mogłaby posłużyć do stworzenia narzędzi niezbędnych do… i tak dalej, i tak dalej. Biegałem więc w tę i z powrotem, żeby tylko stworzyć pancerz lepszy niż ten z listków koniczyny, broń skuteczniejszą niż małe kamyczki i pożywienie bardziej zdatne do spożycia, niż woda z kałuży i surowe grzybki.
Przy okazji, momentami frustrowałem się na chyba jedyną dokuczliwą wadę tej gry, a mianowicie mało pojemny plecak. Ograniczony zasobnik sprawiał, że bez przerwy musiałem wracać do bazy i odkładać surowce do naprędce tworzonych skrzynek z patyków i włókien roślin. To sztucznie przedłużało rozgrywkę, ale nie zmieniało faktu, że wciągnąłem się, jak w mało którą grę, mimo dość powtarzalnych czynności.
Dużego dreszczyku emocji dodają też spotkania z przedstawicielami zróżnicowanej fauny. Jedno z pierwszych zadań to usunięcie malutkich robaczków wgryzających się w kabel, który kontroluje pracę lasera. Już to przyniosło mi sporo emocji, a wchodzenie w ciemne tunele z zapaloną pochodnią sprawiało, że miałem duszę na ramieniu.
Co dopiero powiedzieć o sytuacji, w której razem z robakami zaplątałem się w pajęczą sieć i musiałem błyskawicznie rozpłatać ją posiadaną dzidą, zanim pojawił się jej twórca, by pospiesznie mnie pożreć. Uwierzcie mi, przeżycie tego jest bardziej emocjonujące niż czytanie o tym. Jeśli jednak cierpicie na arachnofobię, to spokojnie – twórcy Grounded przewidzieli opcję zamieniającą pajęczaki w znacznie mniej przerażające organizmy.
Mieszanka, która zadowoli fanów niejednego gatunku
Ciężko mi mówić wiele o grze, której najlepiej po prostu spróbować. A warto wspomnieć, że mamy tu do wyboru widok z pierwszej lub trzeciej osoby. Do tego, jest to bardzo udane połączenie otwartego świata z grą RPG. Ten drugi styl widać chociażby w wyposażeniu bohatera czy zyskiwanym „mutacjom”, czyli zdolnościom pozwalającym przetrwać w dzikim świecie natury.
W Grounded mamy też dostępny tryb wieloosobowy. Działa on w dość ciekawy sposób, bowiem pozwala na stworzenie własnego świata i zapraszania do niego innych. Jeśli ktoś dołączy do naszego ogródka pod naszą nieobecność, stan gry się zapisze i kiedy my sami do niej wrócimy, zobaczymy efekty cudzej działalności. Dzięki temu możemy bawić się razem, ale też osobno, wspólnie kształtując swoje bazy, by tworzyć chociażby zabezpieczenia przed pająkami czy skrzynie wypełnione najlepszymi zbrojami i toporami.
Ja sam bawiłem się w tę produkcję głównie przed oficjalną premierą, więc większość czasu spędziłem w niej w trybie jednoosobowym. Miałem z tego całą masę zabawy, ale wiem, że wkrótce będę próbował wkręcić w nią swoich znajomych. Będę szczery – jeśli więcej będzie takich gier objętych abonamentem Xbox Game Pass, to niewykluczone, że wkrótce zrezygnuję z PlayStation Plus i skupię się na ofercie Microsoftu, bo takie perełki jak Grounded sprawiają, że niewiele więcej potrzeba mi do szczęścia.
Grounded – czy warto to kupić?
Wyobrażam sobie, że są ludzie, którym klimat wykreowany przez najnowsze dzieło zespołu Obsidian Entertainment może nie odpowiadać. Rozumiem, że można nie lubić grafiki zalatującej „cukierkowatością” czy też opieraniu się na nostalgii za minionymi latami. Nie każdy też ma ochotę na bieganie po sporej mapie i zbieranie przedmiotów, by tworzyć z nich w kółko coraz to lepszy ekwipunek. No i są też i tacy, którzy mogą zwyczajnie nie lubić łażących wszędzie robali.
Uważam jednak, że nawet tacy pozorni przeciwnicy Grounded, powinni dać tej produkcji szansę. To gra, która oczarowała mnie tak, jak nie zrobił tego żaden tytuł od wielu lat. Świetny pomysł został tu udanie wcielony w życie. Do tego fabuła okraszona przyjemnym humorem postawiła kropkę nad „i”. Nie jest to typowy symulator przetrwania, ale za oryginalność i przystępność ma u mnie głos w osobistym plebiscycie na najbardziej pozytywnie zaskakującą grę tej dekady. No i pamiętajcie, że jest dostępna za darmo w ramach abonamentu Xbox Game Pass. Polecam zainstalować i przekonać się co w trawie piszczy!
Ocena gry Grounded:
- zabawa w ogródku buduje rewelacyjny klimat
- świetne połączenie otwartego świata z ciekawą osią fabularną
- bardzo przyjemna i kolorowa oprawa graficzna
- wyważone poziomy trudności
- ciekawy tryb wieloosobowy
- dobrze dobrani lektorzy
- polska wersja językowa (napisy)
- pomniejsze błędy, jak blokowanie się robali
- niewielki rozmiar ekwipunku i konieczność chodzenia w kółko
- czasem frustrujące spotkania z silnymi przeciwnikami
Ocena końcowa
- Grafika:
- Dźwięk:
- Grywalność:
Grę Grounded na potrzeby niniejszej recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od jej wydawcy - firmy Microsoft
Komentarze
4