Nieważne jest to, czy się na czymś znamy. Nie liczy się w dyskusji to, czy mamy rację. Liczy się tylko to, by nas usłyszano, a im głośniej krzyczymy, tym mamy „więcej do powiedzenia”.
Dziś każdy potrzebuję tuby!
W wydanej grubo ponad trzy dekady temu i nieco krócej niż cztery dekady temu powieści “Dawni mistrzowie: komedia” Thomas Bernhard wspomina o tym, jakoby każdy z nas potrzebował swojej tuby. Wiecie, czegoś lub kogoś - no raczej, że kogoś! - do kogo można się wygadać, komu można coś opowiedzieć z przekonaniem, że to, co opowiadamy, jest naprawdę ważne. Ma znaczenie! Prawda to czy fałsz? Potrzebujemy tuby?
Umówmy się, że dookreślone nazewnictwo nie jest tu potrzebne. Bo tuba może być czymkolwiek, tak jak i cokolwiek może być tubą. Chodzi wyłącznie o to, by mieć kogoś, z kim można zasiąść przy tej kawie choćby i pogadać. Pogadać o życiu, o troskach, o radostkach. O tym, co ważne i o tym, co nikogo nie interesuje. Niektórzy z nas potrzebują takiej tuby bardziej, takiej co to więcej w sobie pomieści, a tym samym - będzie słuchała z większym zaangażowaniem. Na taką tubę możemy nawet wpływać, bo kiedy opowiadamy jej o sobie i o swoich poglądach, przekonaniach, ideach, to staje się ona z czasem nośnikiem naszych treści. To sprawia potem, że treści te idą z tą tubą w świat i to jest całkiem super. Takie “nie wszystek umrę” w wersji interakcyjnej.
Myślę, że nie ma się tu co spierać - potrzebujemy tuby i tyle. Potrzebujemy kogoś do interakcji, bo człowiek jako człowiek istnieje wyłącznie w obecności drugiego człowieka. Jesteśmy istotami relacyjnymi i bez tych relacji w zasadzie nie istniejemy.
Dziś każdy ma tubę!
No i co z tego, zapytacie, że każdy potrzebuje tuby? Przecież to żaden problem. Ot znajduje się sobie człowieka, czy to z rodziny, czy z grona znajomych, czy kogoś zupełnie nowego, świeżo poznanego, nieświadomego naszych zalet i wad, przywar i cech, których inni nam zazdroszczą, a potem gada się do niego. Gada się o tym, o czym ma się potrzebę gadania, spuszcza się z tonu, porusza tematy ogólne i osobiste, od pogody na Mazurach po przerost prostaty, a potem wraca się do domu. Proste.
Jak mamy takiego kogoś, komu możemy się wygadać i jest to ktoś, kto to wygadywanie przyjmuje z otwartymi ramionami, a nawet i otwartym umysłem, to spoko, temat załatwiony, co nie? Mało tego! Jak ten ktoś, ta nasza tuba, jest podatny, lubi słuchać, a średnio wychodzi mu mówienie, to robimy z niego tubę do kwadratu. Wkładamy mu do głowy tyle treści, że prędzej czy później, zaczyna on przekazywać innym nasz punkt widzenia. Staje się dla nas tym, czym TVP jest dla Zjednoczonej Prawicy. Tubą. Nie propagandową może, ale tubą, co to nie tylko przyjmuje treści, ale niesie je w świat.
To jednak, co wydaje się proste i takie oczywiste, czyli potrzeba wygadania się komuś, dramatycznie skomplikowało się w erze informacyjnej, która w społeczeństwach mentalnie powiązanych z kontekstem judeochrześcijańskim, z kulturą zachodu, gospodarką wolnorynkową, ustrojem demokratycznym doprowadziła do atomizacji na niespotykaną wcześniej skalę. Internet i powszechny dostęp do informacji może i skurczyły nasz świat, uczyniły globalną wioskę dosłownie wioską, ale jednocześnie uniewrażliwiły go na człowieka. Natłok, nawałnica w zasadzie, informacji doprowadziła do tego, że trudno jest nam dziś ot tak znaleźć sobie człowieka, który będzie chciał być naszą tubą. I to nawet kiedy zaoferujemy mu, że my będziemy jego tubą. Ten, kto takiej tuby nie ma, ma realne problemy z jej znalezieniem. I tu wchodzi internet i próbując naprawić to, co ponowoczesność zepsuła, degraduje ludzką potrzebę zrozumienia i wygadania i relacji jeszcze bardziej.
Degraduje, bo każda narracja to dziś wyłącznie kropla we wrzącym kotle komunikacyjnym, choć trzeba przyznać - internet intencje miał dobre. Po prostu pozwolił nam na komunikowanie się z innymi niczym w zasadzie nieograniczone. Jak to jednak w tym porzekadle, co to je wszyscy znamy - dobrymi intencjami to jest piekło wybrukowane!
Nie muszą cię rozumieć - wystarczy, że cię usłyszą.
Pozwalając nam wszystkim na nadawanie komunikatów w trybie ciągłym, stało się to, co stać się musiało. Wszyscy zaczęliśmy mówić. I to wszyscy naraz. Nie bacząc na innych, nawijamy, ile wlezie, komentujemy zdjęcia i filmiki, nagrywamy i publikujemy filmiki, publikujemy zdjęcia, udostępniamy filmiki i zdjęcia innych, piszemy blogi, wysyłamy e-maile, wiadomości na Messengerze, śledzimy co tam nowego na Twitterze… No ciągle coś robimy! Ciągle nadajemy. Jesteśmy jak rozgłośnie radiowe.
Sami wykreowaliśmy kakofonię charakterystyczną dla naszych czasów, a chcieliśmy się tylko wygadać. Chcieliśmy jedynie pokazać innym, jakie fajne zdjęcia robimy. Podzielić się naszymi przeżyciami, nagrać jakiś zabawny, a może ważny, może taki merytorycznie zasadny filmik. Chcieliśmy współuczestniczyć, być w świecie w aktywny, czynny i sprawczy sposób. No i nie pykło.
Zróbmy sobie myślowy eksperyment i zastanówmy się nad tym, co mogłoby się wydarzyć w sytuacji, w której zbieramy w pokoju 10 osób i wszystkim każemy naraz mówić. Rozmawiać w sensie, każdy z każdym, w głos, aktywnie, czynnie! Mógłby wydarzyć się chaos. Kociokwik, zbiorowa debata, w której nikt nikogo już nie słucha, co z kolei prowadzi do tego, że każdy chcąc być słyszanym, zaczyna kombinować. Może merytorycznie? Może z kulturą, by przekonać wszystkich, że kultura wypowiedzi to jest to! Kiedy to nie działa, to z automatu włączają się kolejne mechanizmy zabiegania o bycie usłyszanym i choć niektóre z nich chwalebne są, to w praktyce nie działają, bo w gronie osób mówiących jednocześnie mało co można usłyszeć. No i wtedy zaczyna się zabawa, wtedy zaczyna się wyścig na to, kto głośniejszy. Wtedy kończy się dobieranie silnych argumentów, a zaczyna stawianie na argument siły.
Powiadam wam, możliwość mówienia do wszystkich, wszędzie i naraz nie została poprzedzona szkoleniem z mówienia do wszystkich, wszędzie i naraz. I to jest poważny problem!
Punktem wyjścia - debata akademicka
Pamiętam jeszcze, jak w czasach mojej akademickiej bytności bawiła mnie słowna szermierka. Uwielbiałem dyskutować, przekonywać, obstawać przy swoim, naginać siebie i innych, rozważać inne perspektywy - prowadzić twórczy dialog. Istotnym aspektem tych wszystkich konwersacji na przestrzeni lat była ich wysoka kultura. Tam dyskutowało się na konkrety i choć nikt z nas, nikt ze społeczności nie argumentował swoich opinii wykresami czy matematycznymi wyliczeniami, pewien rodzaj zaufania do braci i sióstr naukowców pozwalał dbać o poziom merytoryczny, a ten z kolei o wspomnianą wysoką kulturę. Były to rozmowy, w których nikt sobie nie przerywał, a jeśli już ktoś komuś wszedł w zdanie, to problemem nie było przeproszenie, poczekanie na swoją kolej, emocjonalne zdystansowanie się do toczącej się dyskusji, potraktowanie zagadnienia na chłodno. Tak z klasą.
Rzecz jasna, był to oczekiwany i powszechnie obowiązujący standard, ale, jak wszyscy dobrze wiemy, jak coś nie jest na piśmie, to zawsze znajdzie się ktoś, kto postanowi się wykrzaczyć. Kto rzuci kłodę innym pod nogi i zepsuje teoretycznie doskonały mechanizm. Tak to już jest z niepisanymi zasadami! Z drugiej strony, czy z zasadami pisanymi, znaczy się, spisanymi jest inaczej? No właśnie…
Do rzeczy! Ten cudnie pożądany, hmm, porządek dyskusji bywał zagracany rażącymi odstępstwami od przyjętej normy. Zachowaniami godnymi pożałowania. Jak to w życiu. Raz na czas pojawił się jakiś student, co to wszystko wie i co to musi tę swoją rzekomą wiedzę wygłaszać i przekonywać do niej innych. I to w sumie nic złego - spór jest fundamentem akademickiej debaty. Gorzej jednak, gdy student ten, jako nośnik sporu, głuchy był na argumenty i słusznie nie przyjmował autorytetu wykładowcy jako mandatu od samego Boga nadanego do głoszenia prawdy objawionej, ale dramatycznie niesłusznie sam sobie taki mandat nieomylnego nadawał.
Nie ma wszak nic gorszego w kulturze dyskusji jako takiej, niż jej uczestnik, który wie. Nawet nie taki, co to wie najlepiej, ale taki co po prostu wie. Taki gość jest nie do przegadania i choćby wygadywał największe bzdury na świecie, to przekonanie o niepodważalnej słuszności swoich tez sprawi, że dokona on mordu na dyskusji, na dialogu, na esencji akademickiego sporu, dekapitując merytorykę, okaleczając kulturę debaty. Hem, sam byłem kiedyś takim studentem. Ale… Szybko zmądrzałem.
Ten nasz wspomniany student był oczywistym zagrożeniem dla status quo akademickiej debaty, ale, co nad wyraz ciekawe, niejedynym. Nawet nie największym, powiem wam! Niesubordynowany student bowiem pojawiał się raz na jakiś czas i prędzej czy później rzeczywistość dokonywała jego weryfikacji. Zdarzało się wtedy, że student ten przerodzi się w geniusza, nauczy krytycznie postrzegać pozyskaną wiedzę i wyrobi w sobie wewnętrzny barometr kultury dyskusji. Zdarzały się takie przypadku ekstremalnie rzadko, ale jednak. Większość zaś, tych studentów o niewyparzonych gębach, znikała w niebyt. Właśnie dlatego student nie był zagrożeniem dla idei akademickiej debaty. Zagrożeniem byli wykładowcy.
Dziś wszystko musi być spektakularne! Zupełnie jak wybuch bomby atomowej na zdjęciu ze stocka.
Wiecie, student wygadujący banialuki nie ma za sobą majestatu uczelni. Nie ma bazy, nie ma papierów pozwalających mu mówić, jak jest. Wykładowca zaś takie papiery ma. Nie chodzi tu nawet o to, że wykładowca to jest doktorem czy profesorem, że zajmuje się danym zagadnieniem od kilku czy kilkunastu lat, że w ramach konferencyjnej turystyki jeździ sobie tu i tam i opowiada mądre rzeczy na uczelniach od Paryża po Dżakartę. Chodzi o to, że w myśl utrwalonej w naszym kontekście kulturowym gramatyki kulturowej, wykładowca wie, a student ma się dowiedzieć. I tak, czasem jest to problem.
Gdy trafi się wykładowca o wrażliwym ego, który krytyki nie lubi, a krytyki od studentów to nie lubi bardzo - w skrajnych przypadkach pogrzebie on dyskusję używając nie silnego argumentu, nie merytoryki, której nośnikiem będzie retoryka najczystszej próby, a argumentu siły. Argumentu “ja wiem, ty nie, a jeśli uważasz inaczej, to nie zaliczysz mojego przedmiotu”.
Nie silny argument, a argument siły
Pewnie, że tak! Jasne! Wystarczyłoby wrzucić powyżej opowieść o tym, że silniejszy zawsze pokona w dyskusji słabszego, bo nawet jeśli się z nim nie zgodzi, to da my w pysk. Byłoby krócej i proście. Powołanie się na ideał akademickiej debaty miało jednak na celu zarysowanie punktu wyjścia, stworzenie płaszczyzny, na której jakże miło byłoby rozmawiać z innymi, komunikować się na co dzień. Prawda?
Skoro jednak nawet w idealnym świecie, gdzie merytoryka winna iść w parze z kulturą wypowiedzi zdarzają się problemy, to jak miałoby ich nie być w świecie, w którym komunikujemy się ze sobą zawsze i wszędzie? W którym gadamy ze wszystkimi wykorzystując tyle technologicznych rozwiązań komunikacyjnych, że głowa mała? No właśnie, się nie da, co obserwujemy na co dzień. Na Facebookowych grupach zrzeszających ludzi o podobnych zainteresowaniach, na Twitterze, na forach dyskusyjnych, w komentarzach pod zdjęciami na Instagramie czy w komentarzach pod filmami na YouTube - wszędzie tam, gdzie toczyć się może dyskusja pojawiają się ci, którzy jej składność, jej ład i poszanowanie drugiego człowieka mają sobie za nic.
Można się ze sobą pięknie nie zgadzać, można się spierać, kłócić, koty drzeć. Ale na argumenty. I tak długo, jak to argumenty przeważają, to choć bywa brzydko, to ciągle akceptowalnie. Wiecie, jest wiadomo jak, ale stabilnie. Niestety w usieciowionym kociokwiku, w którym codziennie krzyczymy do siebie na odległość, zawsze znajdzie się ktoś, kto zdecyduje, że przyszedł czas na zakończenie wymiany przekonań i odpali z grubej rury. Uderzy sierpowym. Ba, sierpowym! Podbródkowym od razu albo takim prosto w wątrobę. I takie zabiegi właśnie degradują nasz wspólny internetowy multilog, sprawiając, że czasem się po prostu nie chce gadać. Że nie ma sensu. Że przegadanie kogoś, kto wychodzi z pozycji siły, a zatem z pozycji głośności jest zwyczajnie niemożliwe.
Głośność nową siłą
Argument siły w komunikacji zapośredniczonej technologicznie jest wypadkową głośności. Im kto głośniejszy, tym więcej może, tym bardziej się zna. W klasycznej rozmowie ten definicyjny argument siły przybierał różne oblicza. A to czasem faktycznie bazował na sile - kto brał, kiedy udział w miejskich bałaganach, tak w okolicach 3 nad ranem w przestrzeni o sporej gęstości klubów i pubów wie, o czym mowa - czasem na pozycji, statusie majątkowym, prestiżu w społeczności. Dziś bazuje na głośności, która też nie jest jednowymiarowa. Nie wystarczy się wydzierać albo pisać WIELKIMI LITERAMI. Trzeba uderzyć w inny sposób, bo choć bycie głośnym jest jakoś szczególnie trudne, to bycie naprawdę głośnym wymaga strategii. Strategii prostej, takiej dla cymbałów, ale jednak.
By być głośniejszym od innych, najczęściej sięgamy po jedną z trzech strategii. Nazwijmy je strategiami głośności, niech będzie (hehe) akademicko. Mówimy o:
- wulgarnym wtrąceniu,
- bezkontekstowym i kontekstowym wyśmianiu,
- godnym podziwu zaangażowaniu.
Wulgarne wtrącenie jest najłatwiejsze i w sumie najpopularniejsze. To strategia głośności tych, dla których czas ma znaczenie. W końcu w ciągu dnia muszą dokopać nie tylko komuś na Twitterze, ale i obskoczyć Instagrama, Facebooka i dobry bóg ateistów wie, co jeszcze. By zdeprecjonować autora treści, czy to filmu, czy tekstu albo choćby komentarza, którego uważamy za idiotę, obrażamy go bezpośrednio i dotkliwie. Następnie patrzymy, jak wpadają nam lajki pod daną obrazą i jesteśmy szczęśliwi, bo przez to, że zbesztaliśmy typa, część jego odbiorców podzieli nasze zdanie. I super, wygraliśmy, możemy lecieć na inny portal.
Świat to dziś jedna, wielka, masowa impreza.
Podobnie działa wyśmianie, które również potrafi być dość wyraźnie zwulgaryzowane. Choć nie zawsze, zdarzają się wyśmiania delikatne, lajtowe takie. Tak czy inaczej, zabierając zdanie wyśmiewamy naszego adwersarza - możemy skupić się na jego głupich poglądach, nieatrakcyjnym albo zbyt atrakcyjnym wyglądzie, fatalnej dykcji, tanim samochodzie, którym jeździ na co dzień, a nawet na psie, który zmienia sierść na zimę. Obśmiewamy więc na potęgę, starając się rozbawić wszystkich wokoło, a wiadomo, że jak coś jest obśmiane, to jest niepoważne. Walka wygrana, można iść oglądać telewizję.
Najciekawszą strategią głośności w mojej ocenie jest godne podziwu zaangażowanie. Obserwujemy to, kiedy widzimy, że w danej dyskusji pojawia się ktoś, kto odnosi się do każdego wątku, do każdego komentarza, wzmianki, oznaczenia i czego tam jeszcze. Ktoś taki jest tak zaangażowany w dyskusję, że z czasem zaczyna ją dominować, a jego natarczywość niepoparta zwykle konkretami albo poparta konkretami iluzorycznymi jest tak rozpalona i angażująca, że zapominamy, o czym w zasadzie toczy się dana rozmowa. Jaki cel pierwotnie miała zapoczątkowana interakcja. Jaki był jej akt założycielski. Godne podziwu zaangażowanie najbardziej dobitnie pokazuje, że dziś wiedza nie ma znaczenia - znaczenie ma to, jak intensywnie się o czymś mówi, do czegoś przekonuje i jak skutecznie odbiera się głos innym.
Bądźmy zaangażowani!
Życzyłbym nam wszystkim, byśmy byli zaangażowani w trwający wokół nas multilog. Byśmy odwracali zwolennikom imperatywu głośności kota ogonem i dbali o jakość i kulturę rozmowy, którą toczymy ze wszystkimi, wszędzie, naraz. Obawiam się jednak, że nasze zaangażowanie, takie wspólne, takie na hurra, dołoży jedynie kolejne decybele do kakofonii znaczeń, opinii, teorii i wyzwisk. Innymi słowy, kulturze debaty, dyskusji, dialogu pomoże tylko zawinięcie do portu, tylko rejterada na pozycje lokalne. Globalnie bowiem, kultura interakcji umarła.
Komentarze
15każdy potrzebujE tuby!
Kiedyś rozmowa na argumenty - to jest rozmowa oparta o logikę, a więc świadomosć - człowieczeństwo
Dziś obrażanie, ataki ad personam, tu nie ma logiki, człowieczeństwa, to "dyskusja" oparta na emocjach i ludzie go czytajacy też go odbieraja emocjami nie rozumem, a ze emocje oddziaływują na nas silniej niż argumenty, bo pobdzaja tą sinlniejsza prawdawną część mózgu która ze zwierzetami dzielimy to większośc takiemu rodzajowi dyskusji przyzna większą uwagę, tyle ze to juz nie jest człowieczeństwo, to zwierzeta kierują sie tylko popędami i emocjami, człowiek powinien być ponad emocje.