Ryse: Son of Rome (PC) – dobry benchmark dla sprzętu i… tylko tyle
Studiu Crytek od pewnego czasu doskwierają problemy finansowe. Niestety, ich najnowsza propozycja dla graczy komputerowych raczej nic w tej kwestii nie zmieni.
fantastyczna oprawa wizualna; efektowne choć bardzo powtarzalne potyczki
Minusy6 godzin rozgrywki i to by było na tyle; szybko wkradająca się nuda; relatywnie niewielkie możliwości rozwoju postaci; nudny multiplayer
W pewnym sensie jest to smutna historia, bo firma, która stworzyła przełomowego pod względem oprawy wizualnej Crysisa może w najbliższym czasie ogłosić upadłość. Oczywiście nikt jeszcze o tym oficjalnie nie mówi, ale pewne jest, że studio ma poważne problemy finansowe. Zapewne z tego powodu producent zdecydował się na wydanie Ryse: Son of Rome na PC. Pierwotnie gra zadebiutowała rok temu jako tytuł wyłącznie dla konsoli Xbox One. Takie posunięcie nie przyniosło zamierzonego efektu. Wyniki sprzedaży nie były satysfakcjonujące. Gracze i recenzenci zgodnie podkreślali, że o ile pod względem wizualnym Ryse prezentuje się doskonale, to sama rozgrywka jest bardzo krótka i niespecjalnie wciągająca. Niestety, dokładnie to samo można powiedzieć o edycji na PC. Oprawa została jeszcze podrasowana względem konsolowego odpowiednika, ale sama rozgrywka jest jego idealną kopią. Wszystko więc wskazuje na to, że zgodnie z przysłowiem – tonący brzytwy się chwyta.
Podstawowym problemem Ryse jest fakt, że gra jest relatywnie krótka, nawet jak na dzisiejsze standardy. Sama zaś rozgrywka bardzo szybko robi się powtarzalna i nudna. Jeśli dołożymy do tego przeciętny tryb gry wieloosobowej to naprawdę trudno uzasadnić zakup tego tytułu pod kątem zabawy. To jest raczej świetna pokazówka możliwości silnika CryEngine, która do pewnego stopnia sprawdzi się w roli benchmarka kart graficznych i tylko tyle. Jest jednak pewien problem w takim założeniu - Ryse: Son of Rome jest sprzedawane jako gra. Wiem, że brzmi to nieco śmiesznie, ale takie w mojej ocenie są fakty.
Fabuła tu w zasadzie nie istnieje, jest za to oklepany i trywialny schemat zemsty oraz walki za ojczyznę ukazany w bardzo pompatyczny sposób. Gdyby nie aspekty wizualne to wszelkie filmiki – przerywniki z pewnością bym pominął, bo tak sztampowego scenariusza to już dawno nie widziałem. Choć to akurat zapewne wynika z faktu, że staram się unikać odgrzewanych kotletów pokroju dwudziestej ósmej części Call of Duty czy dziesiątej odsłony Battlefield.
Zacznijmy jednak może od początku – w grze wcielamy się w postać Centuriona Mariusa Titusa, któremu barbarzyńskie plemiona podczas ataku na Rzym wymordowały rodzinę. Pojawia się więc motyw zemsty, który jest oczywiście motorem napędowym całej reszty zdarzeń jakie obserwujemy w grze. Jednak jak to ma miejsce praktycznie we wszystkich historiach dotyczących Rzymu wrogów jest dwóch. Ten ostatni oczywiście kryje się w samym sercu Imperium. Jednych i drugich przyjdzie nam oczywiście zatłuc. I właściwie to by było na tyle jeśli chodzi o fabułę. Co zaś tyczy się rozgrywki to jest ona połączeniem walki z przerywnikami filmowymi, które tłumaczą motywację i zachowanie naszego bohatera. Nic wielce odkrywczego, ani interesującego. Nie byłoby w tym może nic złego gdyby nie fakt, że grę można ukończyć w sześć godzin, a już w okolicach połowy tego czasu, w związku z brakiem jakiegokolwiek urozmaicenia staje się niezmiernie nudna. Dla porządku należy odnotować, że pecetowa wersja jest tzw. kompletną edycją (tą samą która ukazała się na Xbox One w momencie polskiej premiery tej konsoli), a więc zawierającą wszystkie dodatki DLC jakie producent do tej pory wydał.