Drużyna - gwóźdź programu czy gwóźdź do trumny?
Przelewając „na papier” swoje uczucie odnośnie trybu dla pojedynczego gracza, nie pozostawiłem chyba żadnych złudzeń – Umbrella Corps absolutnie nie przyciąga zabawą w trybie misji solowych.
Ba, sprawia ona raczej wrażenie, że nazwa „eksperyment” wzięła się stąd, że jest to kompletnie nieprzetestowana opcja, zaimplementowana na zasadzie „bo dlaczego nie”. Dlatego w tym momencie pozostało mi mieć nadzieję, że ukryty potencjał gry ujawni się, gdy do walki przeciw sobie stanie grupa żywych graczy.
Wybrałem tryb wieloosobowy, jednak pewien poważny mankament sprawił, że na kilka godzin odbiłem się od ściany. Serwery straszą bowiem pustkami i przez dłuższy czas nie mogłem znaleźć nikogo do wspólnej zabawy.
Warto wspomnieć, że wymagane minimum (i maksimum zarazem) to sześć osób podłączonych do jednej sesji. Jeśli tak niewielkiej grupy nie mogłem uzbierać w ciągu pierwszych dni po premierze, to strach pomyśleć co będzie, gdy gra wkrótce zwyczajnie zacznie się nudzić.
W końcu zorientowałem się, że chociaż gra każdorazowo usilnie każe mi wybierać dodatkowe preferencje, takie jak długość rundy, to wyskakujące okno można – i należy – zignorować.
Dopiero wtedy, zaniżając kryteria doboru towarzyszy, miałem szansę po kilkunastu minutach doczekać się widoku współgraczy. Gdy wraz z nimi pojawiłem się na mapie, moim oczom ukazał się chaos – i niestety trwał bez końca przez kilka kolejnych meczy z rzędu.
Zadania postawione przed drużyną są bardzo zbliżone do tych z trybu solo – zbierz DNA z zombie, zabierz z mapy jakąś skrzynkę lub „klasycznie” zaszlachtuj wszystkich przeciwników.
Na celach ciężko jednak się skupić, gdy wszyscy dookoła pędzą jak szaleni – niektórzy pełzają z prędkością sprintera, inni biegają wymachując gigantyczną maczetą o fantazyjnej nazwie „mózgowiec”.
Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko zamieszaniu tworzącemu się na mapie. W grach typu Quake III chaos stanowi często nieodłączną istotę rozgrywki. Tu jednak naprawdę ciężko się odnaleźć po to, by w spokoju przebiec kilka kroków. Całości nie pomaga fakt, że czasem zombie absolutnie nas ignorują przez całą rozgrywkę, by innym razem atakować nas z dziką furią.
Przyznaję, że na bardzo negatywne wrażenie miał wpływ także fakt, że w Umbrella Corps okazałem się zwyczajnie słaby. Ciągle ginąłem i nie wiedziałem dlaczego. Gdy raz na jakiś czas myślałem, że w końcu mam kogoś na widelcu i zużywałem na niego kilogramy pocisków, kończyłem zazwyczaj z ostrzem w głowie, zanim przeciwnik w ogóle przejął się moją ofensywą.
Być może bawiłbym się choć odrobinę lepiej, gdybym czuł, że mam równe szanse. Jednak tu, w przeciwieństwie do innych gier sieciowych, śmierć niczego mnie nie uczy i nie pokazuje, że na przyszłość powinienem działać inaczej.
To nie jest Rainbow Six: Siege, w którym z meczu na mecz można przyjmować coraz to nowe taktyki i stawać się lepszym zawodnikiem. W Umbrella Corps żadna strategia nie wydaje się mieć większego sensu i powodzenie jest często wynikiem szczęścia.
Wymienianie bolączek rozgrywki zamknę jedną ciekawostką. Po pierwszym meczu, w którym poszło mi naprawdę fatalnie, przyznano mi miejsce w ogólnoświatowym rankingu. Byłem na 1631 pozycji.
Spodziewałbym się, że lepszych ode mnie będzie około kilkudziesięciu tysięcy graczy, tym bardziej że do trybu multiplayer nie podszedłem od razu w dniu premiery. Ta nieduża liczba sama nasuwa więc stosowne argumenty co do zainteresowania tytułem przez społeczność graczy.
Umbrella Corps – śmierć naturalna szybsza, niż z rąk zombie
Niestety dla fanów Resident Evil nic nie jest w stanie uratować, kolejnej po Operation Racoon City, sieciowej odsłony tej serii. Absolutnie zgubiono cały klimat zagrożenia, tak dobrze wyczuwalny chociażby w części trzeciej tej szalenie popularnej serii. Niestety, Umbrella Corps to w żadnej mierze nie jest już survival horror, a jedynie bezmyślna siekanina, do tego do bólu frustrująca.
Co więcej, mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że choć tytuł ten dopiero się narodził, to już właściwie jest jedną nogą w grobie. Przynajmniej, w tej chwili tak to wygląda.
Być może pozostaną przy nim perfekcjoniści, którzy grę kupili i nie opuszczą jej bez przejścia wszystkich misji. Bo nawet, gdyby chcieli pobawić się w trybie sieciowym, to ten najprawdopodobniej wkrótce pozostanie bez żywej duszy, a korytarze będą nawiedzać tylko leniwie sunące po nich zombiaki.
Ocena końcowa:
- najzagorzalsi fani Resident Evil znajdą znane lokacje i przeciwników
- w niektórych trybach mimo wszystko wciąż drzemie potencjał
- rozgrywka niczym się nie wyróżnia i nie wciąga
- bardzo mała liczba chętnych do zabawy sieciowej
- do bólu wtórna "kampania" dla pojedynczego gracza
- grafika na poziomie starszych części Resident Evil
- ogrom pomniejszych, nielogicznych rozwiązań
- Grafika:
dostateczny - Dźwięk:
dostateczny - Grywalność:
słaby
Komentarze
1