Olbrzymi sukces Palworld, Cyberpunk 2077 na sterydach, nadchodzące Suicide Squad i Skull and Bones oraz zwolnienia w branży gier – z pozoru nic tych rzeczy ze sobą nie łączy. A jednak, gdy połączymy kropki wygląda na to, że świat elektronicznej rozrywki jest w głębokim kryzysie.
Chyba nikt nie zaprzeczy, że przez ostatnie kilka lat branża gier potężnie się zmieniła. Pecety znów nabrały wiatru w żagle, Xbox Game Pass stał się nie lada potęgą, a najwięksi gracze ostro pojechali z zakupami przejmując kolejne, liczące się studia. I tak na przykład znane z Destiny 2 Bungie wylądowało u Sony, nasz rodzimy Techland (który nie tak dawno świętował premierę Dying Light 2) skończył w rękach chińskiego Tencent, a Microsoft, po udanym przyłączeniu Bethesdy, w końcu dopiął transakcje stulecia zdobywając, z niemałym wysiłkiem zresztą, kurę znoszącą złote jajka, czyli holding Activision Blizzard.
Mogłoby się wydawać, że wszystko jest w porządku – popularność grania rośnie, a konsolidacja branży oznacza większe pieniądze na kolejne, świetne projekty. Niestety, tak to wygląda tylko w naszych wyobrażeniach. Rzeczywistość okazała się bowiem dużo bardziej brutalna – potężna fala zwolnień właśnie przetacza się przez branże gier (sam Microsoft zwalnia 1900 pracowników), kolejne, niezapowiedziane projekty idą do kosza, a listy najbardziej oczekiwanych gier 2024 nie dość, że zieją pustkami (zobaczcie choćby jak wygląda druga połowa roku) to jeszcze sporo nowych tytułów nie ma do końca pewnej daty premiery.
Starfield - miał być przeogromny hit, ale chyba nie do końca to się udało
Ktoś powie pewnie teraz, że z tymi zwolnieniami to normalna praktyka – ot, „optymalizacja kosztów” po zbyt euforycznym okresie covidowym, w którym zespoły rozrosły się do niebotycznych rozmiarów, bo i znudzeni siedzeniem po domach gracze kupowali wówczas nowe produkcje bez opamiętania. Ale czy aby na pewno? Przecież to miecz obosieczny - mniejsze zespoły to i mniejsze szanse na duże, porządnie dopracowane produkcje, które do tego wymagają czasu. A jeśli przy okazji pokasowano projekty będące w różnym stopniu zaawansowania to już może znaczyć, że coś jest w tej branży szwankuje.
No dobrze, ale co to ma wspólnego z Palworld, Cyberpunk 2077, Skull and Bones, growym Legionem Samobójców, czy choćby GTA 6? Ano ma, wszystkie te tytuły świetnie pokazują w jakim punkcie znalazła się obecnie branża gier. I nie jest to wcale powód do radości.
Skull and Bones - gra, która początkowo miała być dodatkiem do Assassin's Creed: Black Flag
Palworld, czyli gry indie w natarciu
Przeogromny sukces tego tytułu jest niepodważalny. Blisko 8 milionów sprzedanych egzemplarzy w 6 dni – z takimi liczbami się nie dyskutuje. Ktoś może powiedzieć, że powodzenie Palworld to skutek ordynarnego plagiatu, bazowania na wciąż nieustającej popularności Pokemonów, ale przecież Nintendo samo mogło trochę bardziej się wysilić i wymyślić dla swoich stworków bardziej świeżą formułę zamiast po raz enty serwować nam to samo, i to jeszcze z coraz wyraźniejszym spadkiem formy. Ale o stanie technicznym ostatnich części Poksów chyba nie ma nawet co rozprawiać.
A jeśli taki sukces może osiągnąć niezależne studio to co się dzieje z tymi największymi? Przecież Palworld nie jest jedynym indykiem, który w ostatnich miesiącach podbił serca graczy osiągając naprawdę imponującą sprzedaż. Mieliśmy choćby świetne Dredge czy Dave the Diver, o którego pokłócono się nawet przy okazji nominacji do tegorocznych The Game Awards. Jeśli takim niepozornym tytułom udaje się wspiąć na listy przebojów to gdzie się podziewają tytuły o przeogromnych budżetach? Nie dość, że jest ich ostatnio wyraźnie mniej to jeszcze częściej na nie narzekamy niż wychwalamy. I choćby dlatego od kilku miesięcy nachodzi mnie refleksja czy aby branża gier, a właściwie ta jej najbogatsza część, sama nie zapędziła się w kozi róg – zamiast pomysłów od dawna liczą się tu już tylko cyferki w Excelu.
Gry-usługi już nam się przejadły?
Call of Duty: Warzone, Assassin’s Creed: Valhalla, Destiny 2, Fortnite, Grand Theft Auto Online, Sea of Thieves, Genshin Impact… i tak można byłoby wymieniać i wymieniać. W ostatnich latach zaroiło się nieustannie rozwijanych produkcji, które w ten sposób zapewniały twórcom nieustanny potok pieniędzy. Przypadek nadchodzącego Suicide Squad: Kill the Justice League, którego kolejne zwiastuny zamiast podgrzewać atmosferę wzbudzały coraz większe fale narzekań, może świadczyć jednak o tym, że eldorado dla gier-usług powoli przygasa.
Jasne, zaraz powiecie, że wyciąganie takich wniosków po jednym tylko tytule jest totalnie nieuprawione. Zapytajcie jednak sami siebie jak podchodzicie do nowych i starych gier-usług – czy wciąż wywołują one u Was dreszczyk emocji? Czy potraficie spędzać w nich długie godziny zostawiając jednoosobowe perełki pokroju Baldur’s Gate 3 czy Alan Wake 2 na inne, bliżej nieokreślone okazje? I jak na przykład zapatrujcie się na premierę Legionu Samobójców albo Skull and Bones (który zresztą dobitnie pokazuje też jak trudne i kosztowne jest obecnie tworzenie takich gier)?
Jeśli odpowiadając na tak postawione pytania przyznacie mi rację to niestety branża gier może mieć potężny kłopot. Przez ostatnie lata duzi gracze stawiali przede wszystkim na gry-usługi i teraz niełatwo będzie porzucić przyzwyczajenia i skupić się na czymś innym. Dopóki zresztą znajdą się chętni na nowe gry-usługi źródełko będzie płynąć. Pytanie tylko jakim odbędzie się to kosztem, bo jeśli wśród nowych produkcji większość będzie nastawiona na ustawiczne powtarzanie tego samego i dodatkową monetyzację to znużenie światem elektronicznej rozrywki nadejdzie prędzej niż myślicie.
Cyberpunk 2077, czyli czy gry powinno oceniać się po tym nie jak zaczynają, a jak kończą?
Debiut Cyberpunk 2077 przejdzie do historii jako festiwal zawiedzionych nadziei, niespełnionych oczekiwań i fatalnej jakości konsolowych portów (choć i wersja pecetowa daleka była od ideału). Mimo to jednak CD Projektowi udało się wyprowadzić ten tytuł na prostą. Ba, tak go dopakowali, że obecnie to jeden z najlepszych epregów wszechczasów. Kłopot w tym, że trwało to trzy lata.
Możecie zapytać jaki to kłopot – to chyba dobrze, że producent nie porzucił gry tylko stale ją poprawiał, ulepszał i zmieniał. Po części to prawda, to się CD Projektowi chwali. Trochę gorzej wygląda to jednak jeśli spojrzymy z perspektywy osób, które w momencie premiery skusiły się na zakup gry, a potem ją przeszły. Czyżby czekała nas era gier AAA we wczesnym dostępie? Pierwsze tego jaskółki już są.
Nie wiem jak Wam, a mi nie za bardzo uśmiecha się pomysł powracania do tytułów, które kiedyś ukończyłem, tylko dlatego, że ich twórcy w końcu ogłosili zakończenie prac w bonusie dając nam to co powinno tam znaleźć się od początku. Niestety mam nieodparte wrażenie, że branża gier właśnie na takim modelu niedługo się skupi – najpierw sprzedać, potem poprawić… i niby wszyscy będą zadowoleni. Czy aby na pewno? To może oznaczać, że dużo bardziej opłacać się będzie kupować te wielkie hity długo po premierze, za ułamek początkowej ceny. Tylko czy wówczas twórcom będzie się to jeszcze opłacać? Ktoś przecież musi kupować za pełną, premierową cenę, czyż nie?
GTA 6 przypieczętuje zmiany?
To, że Rockstar za sprawą GTA 6 spróbuje potężnie wstrząsnąć branżą gier nie jest chyba dla nikogo wielkim zaskoczeniem. Wszak robili to już wcześniej kilkukrotnie. Tym razem jednak ta premiera może przynieść ze sobą sporą rewolucję. I nie chodzi już tylko o pogłoski o nowym standardzie cenowym dla wysokobudżetowych gier, który zainicjować ma właśnie GTA 6. To co bardziej mnie niepokoi to zmiany, które z pewnością nadejdą w ciągu najbliższych miesięcy… bo po prostu muszą.
Branża gier dostała zadyszki i nie pomogą tu raczej ani kolejne bite ze sztancy remastery, ani remake’i największych hitów, ani nawet coraz wyraźniejszy trend w kierunku kieszonkowego, pecetowego grania. To ostatnie niby fajne, ale też rodzi pytania po co w takim razie inwestować w super realistyczną oprawę wizualną, skoro na tych małych maszynkach i tak tego nie zobaczymy?
Chciałoby się widzieć coraz więcej super wyglądających produkcji, które dodatkowo zaskakują świeżością wzbudzając przy tym takie emocje, że ciężko się od nich oderwać. Tymczasem coraz częściej przy tym największych, najgłośniejszych premierach doświadczamy niemałego zawodu. I to z pewnością nie uszło uwadze największym graczom w tej branży – bo choć „kasa nadal się zgadza” to jednak każdy z nich liczy wciąż na więcej i więcej. Stąd pytanie czy GTA 6 przypieczętuje zmiany. To może być albo ostatni tak duży tytuł w historii tej branży… albo początek zupełnie nowego rozdziału w historii elektronicznej rozrywki. Dlatego bacznie przyglądajcie się nadchodzącym miesiącom, bo to właśnie w 2024 roku wszystko się rozstrzygnie.
To mówicie, że ile już na ten tytuł czekamy?
Komentarze
6