Zawsze i wszędzie, czyli nigdy i nigdzie. Jak internet wpłynął na naszą komunikację?
Świat usystematyzowany i w pewnym sensie domknięty skończył się na dobre na początku XXI wieku, kiedy to upowszechniający się dostęp do internetu zmienił zasady gry. Zastanówmy się, jak internet wpłynął na nasze życie rewolucjonizując sposób komunikacji.
Kiedyś to było!
Różnica między czasami przed internetowymi i internetowymi jest stosunkowo oczywista. Ot, kiedyś trzeba było się czegoś nauczyć, żeby coś wiedzieć, a dzisiaj wystarczy wyklikać na smartfonowej klawiaturze zapytanie w Google, by za moment już wiedzieć. Znaczy nie wiedzieć, ale dowiedzieć się, przekazać i zapomnieć. Tu nie ma przyswajania, tu wiedza jest tak przygodna, tak niestała, że słow brak. My jednak nie o tym! To znaczy, o tym poniekąd też, bo choć powyższe było pewnym żartem, to jest to jednak żart oparty na tych słynnych autentycznych faktach - w istocie, kiedyś było z tą wiedzą inaczej. Bez internetu trudniej było weryfikować przekonania i jedyne słuszne poglądy i prawdy objawione wygłaszane przez pijanego wujka na weselu. To jednak tylko jedna z wielu zmian, którą przyniósł nam dostęp do sieci. Jedna z wielu, a przy tym zdecydowanie nie najważniejsza!
Najważniejszą ze zmian jest bowiem sposób komunikacji, jej łatwość, szybkość, oszukana natychmiastowość. Internet sprawił, że zglobalizowany świat pozbył się granic. Uszczegóławiając - mówimy tu w gruncie rzeczy o świecie zachodnim, o świecie pozostającym, ewoluującym, rozwijającym się na fundamencie pozostałości po judeochrześcijańskim kontekście kulturowym. W końcu, choć mieszkańcy czy tam obywatele Chin, Rosji czy krajów Bliskiego Wschodu partycypują wcale często w globalnej sieci, to ich swobody są jednak względnie ograniczone poprzez konkretne systemy polityczne czy konstrukty światopoglądowe. Tak czy inaczej, internet sprawił, że realnym stało się pogadanie z każdym o wszystkim. I to jest dopiero szokujące!
Sieć, którą znamy, w której żyjemy, no bo inaczej tego określić nie można, to rzeczywistość, która za nic sobie ma powiedzonko, że „kiedyś to było”.
Pamiętamy czas dawniejsze? Pamiętamy, jak to drzewiej bywało? Dawniej, chcąc pogadać sobie z kuzynem lub przyjaciółką, to trzeba było wziąć telefon do łapy i zadzwonić. Nic w sumie strasznego, a i nic dziwnego - dzisiaj przecież też ciągle dzwonimy do siebie, prywatnie i zawodowo. Z celem, z pomysłem na rozmowę, z problemem do obgadania i tak dla przyjemności, ot coby pogadać o pierdołach. Rozmowa telefoniczna nie jest egzotyką, nie jest reliktem, nie jest czymś, o czym w szkołach uczyły będą się dzieci dzisiaj, w tej chwili nawet, przychodzące na świat. Jest najnowocześniejszą formą komunikacji XX wieku, sposobem na komunikację synchroniczną, bezpośrednią, natychmiastową. W znacznej mierze, w wymiarze komunikacyjnym, internet jest rozwinięciem telefonu, a komunikatory internetowe - rozmowami telefonicznymi w wersji 2.0.
Dawniej niż kiedyś… To dopiero było!
Internet, telefon, ale co było wcześniej? Otóż archaiczne dziś formy komunikacji to dopiero będą (a może już są?) nie lada zagwozdki dla potomnych! No bo czy ktoś dziś pamięta telegram? W swoim czasie coś realnie rewolucyjnego, pozwalającego na przesyłanie informacji w zatrważająco szybkim tempie - dla ówczesnych w zasadzie natychmiastowo? Za pomocą impulsów wysyłanych telegramem można było niemal realnie prowadzić ożywioną konwersację. Tak po prostu pogadać sobie z kimś, wymienić uprzejmości, zapytać „co tam słychać dobrego”?
A listy? Ło, to jest dopiero prehistoria! Wysłać do kogoś ręcznie (tfu!) zapisaną kartkę i czekać cholera wie jak długo na odpowiedź. To jest komunikacyjny masochizm!
Listy zresztą to i tak pół biedy! Goniec na ten przykład? Wsiadał typ na koń i jechał, jechał, aż konia nie ujechał, coby zawieźć komuś wiadomość o tym i owym. Wiadomość zapisaną, jeśli kto czytać i pisać potrafił, lub słowną. No poczta kwiatowa w wersji Open Beta. Co ciekawe, wciąż bazujemy tu na komunikacji zapośredniczonej, realizowanej za pomocą określonych narzędzi, a przecież fundamentem cywilizacji jest komunikacja bezpośrednia, taka w trybie face-to-face.
Swoboda wymiana przekonań i opinii, możliwość pogadania z kimś na żywo, przedyskutowania tego, co ważne lub nie - oto jest coś, co internet tak w gruncie rzeczy wprowadził do naszego świata. Oto coś, czym zmienił zasady gry w nowoczesnych społeczeństwach. I jasne, telefon też pozwala na pogadanie sobie z kimś oddalony o dziesiątki, setki, tysiące kilometrów, ale to internet sprawił, że rozmowa ta jest czymś kompletnie naturalnym.
To internet zintensyfikował kontakty międzyludzkie, wprowadzając możliwość synchronicznej komunikacji poprzez narzędzia od siebie zależne: czaty, gry online, fora dyskusyjne i grupy na Facebooku (tu akurat raczej mamy do czynienia z komunikacją asynchroniczną), czy komunikatory internetowe - będące płaszczyzną dla pewnej hybrydowej formy komunikacji synchronicznej i asynchronicznej zarazem.
Zdekodować kod!
Od samiuśkiego początku mowy jako takiej, komunikacji werbalnej, kluczową rolę odgrywa kod. Kod, czyli zestaw znaczeń, wypadkowa kontekstu rozmowy, zbiór dyspozycji pomagający odbiorcy zrozumieć to, co przekazać chce mu nadawca. I choć internet nie wymyślił, nie wynalazł koła na nowo, to jednak w tym kodzie komunikacji trochę pogrzebał. No bo wiecie, w komunikacji listowej na ten przykład, kod jest względnie jasny. Bazuje na warstwie językowej, na denotatywnym poziomie znaczenia, nieco marginalizując znaczenia kulturowe, wszelkie dryfujące wokół nad sensy. No bo trudno jest w liście do kogoś mrugnąć, kaszlnąć dwuznacznie, zasugerować coś mimiką i gestykulacją. I spoko, radzimy sobie z tym od wieków i nawet udaje nam się kontekstowe znaczenia do listów przemycać - w końcu korespondencja dwóch doskonale znających się osób dla postronnych obserwatorów będzie miała znacznie mniej znaczeń, będzie wydatnie spłycone względem tego, co z tej odłożonej w czasie rozmowy wynoszą jej bezpośredni uczestnicy.
Wydawałoby się, że w internecie jest identycznie, co nie? No bo rozmówców mamy zwykle oddalonych od siebie i w ogóle. Tyle, że, no, nie. Internet zaburzył ten działający schemat, gdyż ponieważ umożliwia prowadzenie rozmowy bezpośredniej, takiej symulacji rozmowy face to face. Rozmowa bezpośrednia zaś, to ten typ komunikacji, który na obopólnej znajomości kodu bazuje. Podczas synchronicznej interakcji dzieją się miliony rzeczy naraz, rozmawiamy nie tylko językiem, ale całym szeregiem gestów i min, a w samą rozmowę wplatamy mnóstwo kontekstowych znaczeń. Rozmowa twarzą w twarz jest pełna wyłącznie na konotatywnym poziomie językowym, kiedy to kulturowe znaczenia pływają wokół nas jak ekstra duże kawałki owoców w jogurcie.
I teraz mamy sytuację zgoła problematyczną jeśli chodzi o komunikację w sieci. No bo z jednej strony, jest ona bezpośrednia, może przybrać formę wideorozmowy, być symulacją komunikacji face to face, a z drugiej - rozgrywać się poprzez wiadomości e-mail i trwać nieskończenie długo. Tak długo, aż nasz rozmówca nie odpisze na naszą wiadomość. Mało tego! W sieci możemy choćby poprzez takiego Messengera napisać do jakiegoś znajomego, którego doskonale znamy i nawet nie widząc się, możemy pogadać na głębszym poziomie, na tym kontekstowo ugruntowanym. Gadamy sobie wtedy bezpośrednio, pisząc sobie o tym i owym, a tu nagle nasz znajomy znika. Znaczy się, nie pisze nam, że musi się na chwilę wylogować, ale po prostu przestaje odczytywać i odpisywać na wiadomości. Mijają minuty, a potem i godziny nawet, aż znajomy nasz, przyjaciel może?, odczyta wiadomość i napisze nam kolejną. I może się wtedy wydarzyć tak, że my nie możemy akurat gadać, więc też odczytamy wiadomość później i odpiszemy na nią później. W ten sposób sieciowa komunikacja wchodzi w swój hybrydowy wymiar synchroniczno-asynchroniczny, bezpośredni i odroczony.
A listy? Ło, to jest dopiero prehistoria! Wysłać do kogoś ręcznie (tfu!) zapisaną kartkę i czekać cholera wie jak długo na odpowiedź. To jest komunikacyjny masochizm!
W ujęciu ogólnym, taki zwrot formy komunikacji, to nie jest w kij dmuchał. To wpływa na możliwość świadomego dekodowania kodu danej interakcji i sprawia, że siłą rzeczy zaczynamy w takiej niedbałej rozmowie przekazywać mniej znaczeń. Normalna rzecz, ale nie w internecie! Tu podziało się na przestrzeni ostatnich lat coś, co międzyludzkie interakcje zmieniło potężnie. Nauczyliśmy się całkiem sporo kontekstu dostrzegać w sieciowych interakcjach - miliony razy więcej niż podczas listowej korespondencji, prawie tak dużo, jak w trakcie bezpośredniej rozmowy, w czym pomaga taka interaktywność tej komunikacji, czyli memy, udostępnianie sobie filmików, zdjęć, takich tam, wiecie o co chodzi. Jakby tego było mało, jakby ta zmiana sposobu ludzkiej komunikacji w skali globalnej to było mało, to internet i ta jego komunikacyjna latentność sprawiły jeszcze, że przygodność interakcji - jej wskaźnik, powiedzmy ilościowy, wystrzelił pod sufit.
W sieci czymś normalnym jest dla nas to, że teraz z kimś rozmawiamy, a za chwilę przestaniemy i pogadamy sobie za jakiś czas. Normalna rzecz dziś i coś kompletnie nie pojmowalnego dawniej. No bo jak to tak, skończyć rozmowę w pół zdania? Podobnie zresztą ma się sprawa z konsumpcją treści - teraz obejrzymy sobie pół godziny filmu, a dokończymy w weekend. I to normalna rzecz jest! Swoją drogą z tym ostatnim męczę się do dzisiaj - nie potrafię nie obejrzeć do końca włączonego filmu. Z serialami sobie radzę już, kończąc w połowie odcinka, ale film - nie nie, za żadne skarby. Rzecz jasna, nie oszukujmy się - to stan na dziś, z czasem pewnie i filmy będę oglądał na raty.
Internet to nie radio i nie telewizja
W sumie to nie chciałem tego wątku ruszać, by skupić się na komunikacyjnym wymiarze internetu, ale pomyślałem sobie, że, no tak po ludzku, to nie wypada nie poruszyć zagadnienia kluczowego dla codzienności, a przy tym dla codziennego kontekstu pracy dziennikarza w 2023 roku. Nie ma się wszak co oszukiwać - internet odcisnął swoje piętno na mediach uznawanych dziś za tradycyjne, na radiu, telewizji, prasie w szczególności. Swój podbój prowadził stopniowo, systematycznie anektując obce terytoria. Zaczęło od prasy i masowych przenosin dziennikarstwa do sieci. Były to jeszcze czasy, gdzie jakościowe teksty w sieci czytać można było za darmo, nie użerając się z milionem reklam, a media nie uciekały masowo za paywalle, nie wprowadzały opłat abonamentowych za dostęp do treści.
Popularność słowa pisanego w sieci, prawdziwy wysyp portali opiniotwórczych i branżowych z czasem dokonał mordu na klasycznej, drukowanej prasie. Wygoda czytania na komputerze, a dziś i w sumie od kilku już lat na ekranie smartfona, możliwość swobodnego czytania w tramwaju, autobusie, pociągu, na przystanku, w poczekalni i w ogóle gdzie bądź stała się argumentem, z którym drukowana prasa walczyć nie mogła. No nie miała czym po prostu. Inna sprawa, że upadek prasy nie wiąże się wyłącznie z tym, że czytanie w sieci było i jest wygodniejsze. Dochodzą do tego masowo zakładane nowe portale, te większe i te mniejsze, blogi, a nawet Twitter, na którym to ludzie przerzucają się informacjami o charakterze dla wielu wystarczającym. Dziś niewielu z nas chętnie pogłębia swoją wiedzę na tematy różniste - zwykle wystarcza nam krótka informacja, wszak i tak nie mamy czasu na to, by ją poprawie przetrawić i przeanalizować.
Komunikacyjnie internet to rewolucja większa niż narodziny telefonii komórkowej!
Najdłużej zajęło internetowi przememłanie telewizji. To medium zawsze charakteryzowało się wysoką atrakcyjnością i swoistą łatwością konsumpcji. Zresztą telewizja na swojej ewolucyjnej drodze do dominacji w mediach tradycyjnych właśnie tymi cechami pokonała radio, które stało się medium towarzyszącym i które publicystycznie śledzą dziś wyłącznie w zasadzie odbiorcy zaangażowani. Statystyczny odbiorca masowy wybiera telewizję i, co ciekawe, internet jakoś wybitnie tego nie zmienił. Rzecz jasna za sprawą rozwoju technologii, zmniejszenia kosztów produkcji wysokiej jakości materiałów audiowizualnych oraz ekspansji internetowych platform z tego typu contentem, od YouTube`a po Netflix i inne VOD, sieć wygryzła sobie solidny kawał tortu w gronie odbiorców masowych, niemniej telewizji z piedestału głównego i najłatwiej przyswajalnego źródła informacji i rozrywki ciągle nie pokonała. Może zresztą i nie pokona nigdy - wszak próg wejścia jest w przypadku internetowej konsumpcji filmów, seriali, publicystyki czy materiałów informacyjnych zawsze będzie wyższy niż w przypadku klasycznej telewizji.
Rozważając wątek radiowo-telewizyjny warto zaznaczyć, że internet zdobył przewagę na zgoła innym polu, na płaszczyźnie komunikacyjnej. Radio, telewizji, a nawet i prasa to w gruncie rzeczy środki przekazu od - do. Treść pojawiająca się w medium trafia do odbiorcy i… To wszystko. Oczywiście, można pisać listy do redakcji, można dzwonić, a dziś to i pisać na internetowych czatach i w ten sposób w jakimś wymiarze komunikować się z nadawcą. Jest to jednak niewygodne, zawsze w zasadzie odłożone w czasie, asynchroniczne i nierelacyjne. Media te przekazują treść, internet zaś stawia na interakcje. Nawet na takim YouTube, gdzie jedyną formą interakcji z nadawcą jest napisanie komentarza pod filmem, toczą się w sekcji poświęconej na owe komentarze prawdziwe dysputy nie między odbiorcami a twórcą, a między odbiorcami a odbiorcami.
Sieć dała nam możliwość niemal natychmiastowej reakcji na konsumowaną treść - coś, z czego dziś korzystamy chętnie i często. Czytamy artykuł - piszemy komentarz, których z czasem, pod poczytnymi tekstami czy filmami cieszącymi się sporą popularnością, potrafi naprodukować się tyle, że często stanowią one osobne źródło informacji. Czasem są dla nas bardziej wartościowe niż główna treść, a czasem czytamy je nawet zamiast głównej treści, licząc na to, że dzieją się tam jakieś ludzkie dramaty, a te są przecież wybitnie zajmujące. Zwykle zresztą jakiś shitstorm się w takich komentarzach dzieje, więc potrafią one zapewnić może nie rozrywkę na poziomie, ale przynajmniej sporo zabawy.
Jest jakoś, jeśli chodzi o media. Jest jakość, jeśli chodzi o komunikację
Medium, w którym sobie teraz siedzimy - ja metaforycznie, bo popełniłem ten tekst i został on w sieci opublikowany, wy zaś, gdyż ponieważ tekst ten czytacie - wywróciło komunikacyjny i medialny stolik poprzez umożliwienie komunikacji niezwykle swobodnej i pokazanie tradycyjnym mediom, że jako odbiorcy lubimy komentować i dzielić się naszymi uwagami. To sprawiło, że wydawcy treści w sieci dostali prosty komunikat - masowy odbiorca będący również masowym idiotą nie istnieje. Treści trzeba dzielić na te dla odbiorców zaangażowanych i te przygodne, trywialne nieco, nieskomplikowane w założeniu.
Nikt, rzecz jasna, nie mógł się spodziewać, że niezaangażowany odbiorca masowy z czasem stanie się również odbiorcą zaangażowanym, chętnie udzielającym się w sieci i dzielącym się swoimi opiniami na temat materiałów o nieszczególnie zachwycającym poziomie wewnętrznej komplikacji. Innymi słowy, z kultury niskiej i wysokiej powstała kultura “nioska”, gdzie treści są średnio skomplikowanej jakości, ale za to trafiają do każdego. I nam to pasuje, ponieważ też nie jesteśmy dziś tak gotowi na naukę, przyswajanie nowości, samorozwój w internecie, jak miało to miejsce dwie dekady temu. Smutnym może wydawać się jedynie fakt, że choć sieć miała nieść kaganek oświaty, to zamiast tego doprowadziła do globalnego zidiocenia, uświadamiając nam, jak bardzo łakniemy prostej, a czasem wręcz prostackiej rozrywki, którą możemy aktywnie śledzić i na którą możemy wpływać poprzez opinie, komentarze, czy własne tworzone treści.
No właśnie, to kolejna zmiana godna odnotowania. W sieci nic nie ginie (no zwykle nic nie ginie) więc każdy nasz komentarz czy opinia, artykuł czy wrzucone na YouTube wideo dołącza do płynącego wartkim nurtem contentu. Dziś wszyscy jesteśmy twórcami - internet dał nam możliwość publikowania swoich dzieł w stopniu, o którym tradycyjne media nawet nie marzyły. Publikując dziś krótkie filmiki na TikToku, dłuższe na YouTube, opinie na Twitterze, ładne zdjęcia na Instagramie i co tam jeszcze, i gdzie tam jeszcze - tworzymy obraz mediów współczesności. Contentu tego produkujemy tyle, że zalewamy nim sieć równie intensywnie, co zakłady produkcyjne polskie rzeki, wylewając do nich odpady, ścieki, syf i wszelkie niedające się trafnie nazwać cholerstwo. Może warto byłoby się zastanowić nad tym, dlaczego przy tak potężnej ilości treści wszelakich, internet na dobre nie wyparł, nie pogrzebał telewizji? Cóż, dostępność, łatwość konsumpcji, niezobowiązujący charakter telewizyjnej rozrywki - oto ciągle przewagi, zalety klasycznego, no powiedzmy, że tradycyjnego medium. To po pierwsze. Po drugie, my jako twórcy niewykwalifikowani produkujemy w gruncie rzeczy contentowe śmieci, które większości potencjalnych odbiorców nie mają nic do zaoferowania.
Internet to nie nowe radio i nie nowa telewizja. Internet zdobył przewagę na zgoła innym polu, na płaszczyźnie komunikacyjnej.
Jeśli zatem chodzi o internet w roli medium, to pozostanę sceptykiem, takim Smerfem Marudą, stwierdzając, że jakoś zabiła tam jakość - uogólniając oczywiście na potęgę. Jeśli jednak skupimy się na komunikacyjnym, tym najważniejszym wymiarze sieci, tym czym faktycznie zmieniła ona nasz świat - tutaj idziemy w stronę jakości! No, przynajmniej jeśli chodzi o rozwiązania systemowe, o oferowane możliwości. Internet pozwala na komunikowanie się z innymi ludźmi w formie synchronicznej i asynchronicznej, znosi granice państwowe, kulturowe, etniczne nawet, czy majątkowe.
Jednocześnie w tej globalnej, usieciowionej wiosce zewsząd - za sprawą zniesienie granic - atakują nas bodźce kulturowe, sensy i znaczenia, których nie rozumiemy. I tu dopiero dzieje się magia, bo ta komunikacja w sieci jest tak pospinana z globalną popkulturą, że nawet jeśli czegoś nie rozumiemy, to to rozumiemy. Nie kumamy sedna, nie rozczytujemy poszczególnych treści w pełni, ale rozumiemy je na takim poziomie, który do znormalizowanej komunikacji jest w pełni wystarczający. To jak z memami z popularnych seriali. Możemy nie obejrzeć nawet odcinka Gry o tron, a i tak będąc osobami czynnymi w sieci, partycypującymi w internetowym multilogu, zrozumiemy z grubsza, o co w tych memach chodzi i co jest w nich takiego śmiesznego.
Metajęzyk i metaświat!
Czasy nam współczesne miały być końcem metanarracji. Końcem ideologii politycznej, religijnych odczarowań świata, wielkich kondominiów znaczeń przekazujących wszystkim, jak mają żyć, co myśleć, co jeść. Tłumaczących, na czym polega szczęśliwe życie i jak działa świat. Tymczasem internet powiedział: „takiego”, wykonując znany, obsceniczny gest w stronę ideologów świata bez ideologii. Miast odgórnej narracji stworzył przestrzeń komunikacyjną pozbawioną tabu, rzeczywistość, w której wszyscy mogą komunikować się ze wszystkimi i rozumieć się wzajemnie w sposób w pełni wystarczający do tego, by komunikacja ta była efektywna, a przy tym przyjemna. Dzięki memom, emotikonom, krótkim filmikom… Dzięki całemu temu zalewowi contentu, który uderza nas zewsząd i znikąd zarazem powstał nieliteracki język, unoszący się poza usystematyzowanymi kontekstami kulturowymi, tworzący własny kontekst, własne pole oddziaływania.
Rzeczywistość, w której się tu spotykamy, jest jak amerykański samochód bezterenowy. Wiecie, kiedyś były samochody terenowe, czyli projektowane i budowane z myślą o jeździe w terenie. Dziś jednak, kiedy stały się one tak wybitnie sprawne, zapoczątkowały drogę ku rozwojowi nowych samochodów - samochodów bezterenowych. Tak doskonałych, że znoszą w ogóle pojęcie terenu jako ewentualnej przeszkody. Tym samym, internet nie jest wszędzie i zawsze, a po prostu nigdy i nigdzie - znosi ramy czasowe, przestrzenne, kutlurowe. Sieć jest, a jej istnienie objawia się w niemilknącym multilogu, w kakofonii dźwięków i sensów. Sieć, którą znamy, w której żyjemy, no bo inaczej tego określić nie można, to rzeczywistość, która za nic sobie ma powiedzonko, że „kiedyś to było”. To świat, który rzuca nam wszystkim prosto w twarz zawołanie: „teraz to dopiero będzie”! I mnie to jara niemożebnie, choć uważam, że jako ludzkość i tak jesteśmy bliżej końca niż początku.
Komentarze
4