Miało być tak pięknie. Mass Effect Andromeda - nowy początek, nowa wspaniała trylogia. No ale wyszło jak wyszło. O dalszym ciągu możemy pomarzyć. Dlaczego?
- całkowicie nowa historia osadzona w uniwersum Mass Effect,; - powierzchnia planet dostępna do eksploracji robi wrażenie,; - duża ilość zadań,; - ciekawy system rozwoju Nexusa,; - konieczność podejmowania decyzji mających znaczenie dla dalszej gry,; - nawet mniejsze potyczki potrafią stanowić wyzwanie,; - rozbudowany system rozwoju postaci,; - klimat space opery,; - znaczenie bardziej dynamiczny tryb wieloosobowy,; - oprawa wizualna potrafi miejscami oczarować…
Minusy…a miejscami odrzucić,; - bardzo wolno rozkręcająca się fabuła,; - sporo nieco bezsensownych zadań,; - niezbyt przejrzysty interfejs,; - dość duża ilość większych i mniejszych błędów.
Co tu dużo mówić – Bioware nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Mimo hucznych zapowiedzi Mass Effect Andromeda nie dorównał poprzednim częściom zamkniętej już trylogii o komandorze Shapardzie. Oczywiście można się spierać, że rozgrywka jest satysfakcjonująca, że śledzenie historii wciągające, a sama fabuła stanowi dobre wprowadzenie dla dalszych części.
Nie zmienia to jednak faktu, że wiele rzeczy poszło tu źle i zamiast fantastycznego otwarcia nowej trylogii, ogromnej, robiącej wrażenie space opery dostaliśmy jedynie Dragon Age Inkwizycję w nieco innych klimatach.
No dobrze, może nieco przesadzam. Co by nie mówić, Mass Effect Andromeda podszyty jest jakąś częścią klimatu dawnego Mass Effecta. Zapewne dlatego wysiedziałem przy nim prawie 100 godzin w samym tylko trybie kampanii (i niemal drugie tyle w multi). Byłoby więcej, bo do pełnego ukończenia gry został mi dosłownie 1%. Niestety gra mi na to nie pozwala. Dlaczego? O tym już za momencik.
Teraz napiszę tylko jedno - przez te 100 godzin w trybie kampanii Mass Effect Andromeda, jak żadna inna gra do tej pory, fundowała mi istną emocjonalną huśtawkę. A to odzyskiwałem wiarę w BioWare i w ich talent do opowiadania historii, a to ją traciłem.
I przez co? Przez jakiś bzdurny quest, kolejną klisze w fabule, brak satysfakcjonującego zakończenia całego zbioru zadań, idiotyczny dialog czy wreszcie jakiś kuriozalny błąd, który tak renomowanemu zespołowi nie powinien ujść uwadze w czasie testów.
Dlatego po ukończeniu gry postanowiłem przelać na papier swoją czarę goryczy. W ten sposób powstała lista 10 największych, moim zdaniem, grzechów Mass Effect Andromeda. Ciekawe czy się ze mną zgodzicie.
Grzech pierwszy – nadmierna pewność siebie
Mass Effect to marka, która zdążyła już wryć się w świadomość graczy. To synonim niezwykłej, kosmicznej opowieści, pełnej twistów space opery, której magnetyzm jest niepodważalny. W takiej sytuacji BioWare nie musiał nawet pompować balonu ogólnego hype’u, by wizja nadejścia nowej odsłony serii rozpalała do czerwoności społeczność graczy.
Dorzućmy do tego słowa Mike’a Gamble’a, producenta Mass Effect Andromeda, o tym że tytuł ten będzie największą produkcją w dotychczasowej historii studia, i już widać, że twórcy byli wyjątkowo pewni swojego dzieła. Teraz gdy grę ukończyłem na usta cisną mi się pytania. Gdzie ta zapowiedziana porywająca historia? Gdzie walki z gigantycznymi bossami? Gdzie wcięło napięcie? Gdzie w tym wszystkim Mass Effect?
Przyczepić się można nawet do trybu wieloosobowego. Patrząc na piętrzące się w nim błędy oraz początkowe kłopoty ze stabilnością rozgrywki i balansem naprawdę nie wiem czemu zrezygnowano z zapowiedzianych otwartych beta testów. Czy to też kwestia nadmiernej pewności siebie?
Grzech drugi – kosmiczna opowieść zawiewa nudą
Historia ekspedycji do galaktyki Andromedy nie jest niestety ani jakoś szczególnie zaskakująca ani wybitnie porywająca. Owszem, można w niej znaleźć kilka ciekawych elementów. Widać jednak wyraźnie, że ciężko było BioWare zbudować na nich coś co faktycznie miałby tak potrzebny grze rozmach i było równie niezapomniane co pierwsze 3 części serii.
Tak to już jest jak sięga się po wątki znane ze srebrnego ekranu (apoteoza przywołująca skojarzenia z Kronikami Riddicka) i nie ma się pomysłu co z tym zrobić dalej.
Jedyne naprawdę ciekawe wątki mogące w jakiś sposób uratować Mass Effect Andromeda i wskazać na jej korzenie to te związane z poprzednią trylogią. Kłopot w tym że nie pozwolono im się rozwinąć zostawiając irytujące niedopowiedzenia. Przykładem niech będzie sprawa tajemniczego sponsora całej wyprawy, śmierci założycielki Inicjatywy Andromedy i całego ukrytego tła tej 600 letniej wyprawy czyli spodziewanego ataku Żniwiarzy
Wcale nie lepiej na tym tle wypada eksploracja, która przynosi bardzo umiarkowaną satysfakcję. Niby mamy kilka dużych planet, na których możemy „postawić stopę”, tylko nie ma na nich za bardzo co robić. Powiecie pewnie – „No jak to nie ma? A misje to co?” I tak dochodzimy do…
Grzech trzeci – powtarzalność i bieganie w kółko
Mass Effect Andromeda miała być wypchana po brzegi przeróżnymi zadaniami. Musiała być skoro miała oferować bardziej rozległy świat z wyraźnym naciskiem na eksplorację. Kłopot w tym, że większość stawianych przed nami misji, nawet tych najbardziej błahych, jest niesamowicie rozwleczonych.
Nie wiem po co tyle razy mam się wracać po własnych śladach by szukać jakiegoś sygnału, podążać tropem uszkodzonego promu ze śmiertelnie chorą kolonistką albo przeczesywać planetę by odnaleźć datapady z informacjami o jakimś bandycie. Szczególnie, że te zadania kończą się najczęściej nagle, niemal bez żadnej puenty.
Jak łatwo się domyślić, wiele z wręczanych nam misji to jakieś totalne zapchajdziury. Skanowanie minerałów i wrogów, poszukiwanie ciał poległych na jednej planecie i powtórka niemal tego samego na drugiej – takich popierdółek jest całe mnóstwo.
Co gorsze, dotyczy to także zadań lojalnościowych czyli tych wykonywanych dla naszych kompanów. Przykład - wieczorek filmowy na pokładzie Tempesta. Najpierw trzeba polecieć po przekąski, potem po jakiś alkohol na inną planetę, a potem znów na Kadarę po wersję reżyserską jakiegoś tam filmu. Jakbym ja się tak zabierał to wieczorka filmowego to pewnie nigdy nie doszedłby on do skutku.
Powtarzalność jest w Mass Effect Andromeda obecna wszędzie - od fabuły (kopiowanie znanych historii), poprzez schemat naszego działania na planetach, po wygląd budynków i całą resztę.
Grzech czwarty – postacie wydmuszki, bohater z odzysku
Żadna z towarzyszących nam postaci w Mass Effect Andromeda nie ma charyzmy. No może jeden Drax wymyka się spod tego klosza, choć i on ma trochę za uszami. Stary, schorowany Kroganin, któremu wydaje się że jest już niepotrzebny, a mimo to walczy jak lew, to coś nowego.
Niestety nie można tego powiedzieć o nowym systemie dialogowym. Wywalono nadający charakteru system Paragon/Renegat i zastąpiono go czymś co trudno nawet nazwać. Niby nowe rozwiązanie miało sprawić, że wybory nie będą tak oczywiste, ale prawda jest taka, że w większości wybierane przez nas kwestie niczego w grze nie zmieniają. Ba, czasami wręcz mówią to samo tylko troszkę inaczej.
Czy ten system rozmów oparty o ekspresje coś zmienia w przebiegu gry? Ja nic takiego nie dostrzegłem, choć w kilku miejscach cofałem zapis by sprawdzić co da mi inna opcja dialogowa.
Bez systemu moralności nasz bohater (bądź bohaterka) stał się płaski i nijaki. Już więcej głębi ma postać ojca rodziny Ryderów, ale i on nie raczej nie zabłyszczy na firmamencie największych kozaków świata gier. Co więcej, takiego odbioru Sary bądź Scotta w żaden sposób nie zmienia fakt, że inne postacie kadzą im w czasie gry jakimi to niesamowitymi bohaterami się stają. Po prostu tego nie czuć. Podobne wrażenia wywołują we mnie napotykane rasy obcych. Cała nowa galaktyka, a my spotykamy jedynie 2 nowe gatunki. I do tego jeszcze tak się składa, że oba humanoidalne.
A wrogowie? Ci to już w ogóle są bezpłciowi – i to nie tylko w ścisłym tego słowa znaczeniu (bo faktycznie są). Chodzi mi raczej, że poza głównym oponentem czyli Archontem cała reszta wydaje się zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek charakteru. Nawet postać jednego z Kettów, który zapewne miał być naszym przeciwnikiem w kolejnej części, jest totalnie nijaka. Na tyle, że nawet nie zapamiętałem jego imienia.
Jednym słowem - żaden z wrogów nie jest przerażający. Żaden nie wywołuje ciar na plecach. Żaden nie śni się po nocach tak jak potrafili to robić Żniwiarze.
Grzech piąty – wielka space opera? To tylko pozory
Największa z dotychczasowych gier BioWare, olbrzymie uniwersum i ogromna, nowa gromada na obrzeżach galaktyki Andromedy gotowa do eksploracji – wszystko to brzmi dumnie, prawda?
No i niby mamy w Mass Effect Andromeda mapę pełną planet, asteroid i komet, ale takich miejscówek, na które można faktycznie zejść jest jedynie kilka. Ktoś powie – „Ale przecież w poprzedniej odsłonie też tak było!”. A jasne, tylko od trójki minęło 5 lat! Przez ten czas branża gier nie stała w miejscu.
Można zrobić grę z dużym, otwartym światem bez wiecznych ekranów ładowania ukrytych pod ładnymi animacjami? Horizon Zero Dawn pokazał, że tak. Można upchnąć w niej ciekawe misje poboczne bez wywoływania wrażenia, że zostały dodane na siłę? A jasne. To czemu tutaj to się nie udało?
W Mass Effect Andromeda właściwą rozgrywkę tworzy jedynie kilka misji trybu fabularnego, których kolejne cele zdradzają zresztą dość jasno opisane osiągnięcia. Problem w tym, że wszystko to zostało obudowane całą masą mało interesującej zawartości.
Grzech szósty – level design – poziom „master miszmasz”
Nie chodzi mi tu tylko o sam projekt lokacji i powtarzające się tam obiekty, ale też ogólne rządzące nimi zasady – od odnawiających się skupisk wrogów, po przeróżne interakcje, których w Mass Effect Andromeda nie brakuje.
Wygląda to tak jakby kilka zespołów pracowało nad jedną grą i każdy ciągnął w inną stronę. W końcu przyszedł ktoś kto złapał się za głowę i stwierdził że trzeba to jakoś szybko posklejać by w zdążyć na premierę.
Owszem, zdarzają się tu całkiem niezłe miejscówki, z widokami potrafiącymi zapierać dech w piersiach, ale giną one za moment w monotonii eksploracji. I po co ładować w grę pojazd jeżdżący skoro tak naprawdę zabawa nim nie sprawia wielkiej satysfakcji.
Początkowo i owszem, jak wiemy dokąd jedziemy. Ale później, gdy pojawiają się misje poszukiwania kolejnych ciał poległych, karnistrów z jakimś gazem, urządzeń nasłuchowych Kettów czy czego tam jeszcze twórcy nie wymyślili, żeby zmusić nas do badania każdego skrawka planet, jeżdżenie po nich zaczyna przypominać odkładaną podróż służbową, której w końcu nie dało nam się uniknąć.
Gdyby jeszcze na końcu takich wojaży czekał jakiś satysfakcjonujący, zaskakujący finisz, ale nie – tutaj jest najczęściej jakaś szybka walka, po której i tak nic ciekawego nie trafia do naszego inwentarza. Ze znajdowanych skrzynek i pokonanych wrogów wypada bowiem przede wszystkim złom, który potem sprzedajemy bez jego przeglądania, za naciśnięciem jednego przycisku.
Podobnie czułem się eksplorując krypty Porzuconych, na których przecież opiera się cała fabuła. W każdej czekałem na jakąś większą niespodziankę, na jakiś bonus, strzępek informacji o rasie Porzuconych, który wynagrodziłby mi ich przeszukiwanie i skanowanie wszystkiego co popadnie.
Niestety, nie doczekałem się, a przynajmniej nie w stopniu, który by mnie satysfakcjonował. I dotyczy to także końcowej batalii. Wszystko w Mass Effect Andromeda oparte jest na tych samych schematach, a najciekawsze karty schowano zapewne na kolejne części gry.
Grzech siódmy – z intuicją na bakier
Interfejs Mass Effect Andromeda to całkowita porażka. Męczący i nieczytelny. Mnóstwo informacji podzielonych w taki sposób, że po kilku pierwszych godzinach gry nie ma się ochoty zaglądać w niektóre zakładki.
Mechanika badań i produkcji jest co prawda ciekawa, szczególnie personalizacja broni i pancerzy, ale niepotrzebnie zagmatwana i za bardzo rozbudowana – wymuszająca aż 10-krotne odkrywanie tej samej broni.
Swoją cegiełkę dokłada tu też wspominany już system dialogowy, który nie do końca pozwala na świadomy wybór, bo też nie zawsze wiadomo co kryje się pod daną opcją. Niby są w nich emocje, ale ciężko tu znaleźć wypowiedzi bardziej dosadne czy gniewne.
A już najbardziej irytujące jest zaznaczanie osób do rozmowy. Okazuje się bowiem, że nasz bohater nie może zainicjować konwersacji odzywając się do rozmówcy stojącego tyłem. Przy nie do końca zrozumiałych ścieżkach poruszania się NPC-ków stanąć z nimi twarzą w twarz (albo chociaż na tyle by włączyła się stosowna ikona) to czasami zadanie wręcz niewykonalne.
Grzech ósmy – no i gdzie to kosmicznie miękkie porno??
Oczywiście żartuje, bo przecież co to za grzech. Owszem, twórcy szumnie zapowiadali, że tym razem związki w grze będą znacznie „ostrzejsze”, ale chyba nikt nie oczekiwał, że ziszczą się ich obietnice o owym „kosmicznym, miękkim porno”. Mylę się?:)
Już prędzej za brakiem bardziej gorących scen romansu (większość z nich skonstruowana jest na zasadzie „domyśl się sam co dalej”) stoi kolejna fala politycznej poprawności.
No bo dlaczego choćby w Mass Effect 2 dało się stworzyć taką dziewczynę jak Miranda, o fantastycznej urodzie i kształtach, a w Andromedzie żadna z bohaterek nie wywołuje już takich emocji. Czyżby na pokład arki ludzi i Asari zamustrowano jedynie mniej atrakcyjne kobiety?
Albo więc to pojawiły się jakieś nieznane nam kłopoty z okiełznaniem nowego dla Mass Effect silnika (Frostbite 3) albo twórcy odgórnie postanowili, że żadna z kobiet nie może być traktowana jako obiekt męskich westchnień. No bo przecież to je uprzedmiotawia.
I choć nie będę na siłę szukał, tak jak robi to wielu graczy, w historii Andromedy nawiązań do obecnej sytuacji polityczno-społecznej na świecie to jednak jednej rzeczy twórcom wybaczyć nie mogę – kiepskich, bezemocjonalnych dialogów, które nijak nie pasują do snutej opowieści. Najwyraźniej gadanie o pierdołach jest trendy, a jak rozwiązywać konflikty to tylko z lekko skrywaną irytacją, ale nadal kulturalnie. Nawet jak ktoś próbuje wymorodować całą rasę.
A gdzie główny bohater? Zniknął:)
Grzech dziewiąty – brak głębi, brak ducha
Mass Effect Andromeda dzieli z legendą Sheparda jedynie markę. Nie ma tu ani słynnych wyborów z poprzednich części, ani decyzji potrafiących zmienić przebieg gry (poza kilkoma wyjątkami, ale i one podmieniają w zasadzie jedynie kilka animacji).
Pozbycie się skrajnych wyborów, które wpływały na to jak postrzegany był nasz bohater też nie pozostało bez wpływu na ogólny odbiór gry. No bo tak naprawdę co wspólnego dzieli Andromeda z pierwszą trylogią? Historię? Uniwersum? Postacie?
Wszystko w nowym Mass Effect’cie zostało spłycone. Olbrzymie, różnorodne rasowo uniwersum zastąpiono nowym, do którego nie zaproszono Quarian, Gethów czy choćby Hanarów (ponoć lecą). Jakby tego było mało w miejsce wielkiego kosmicznego zagrożenia dla wszystkich cywilizacji weszło małe kosmiczne zagrożenie, dla Angarów i kolonistów.
Sześciusetletnią podróżą zerwano też jakąkolwiek nic z poprzednimi wydarzeniami. No prawie. Przy samodzielnym tworzeniu bohatera wybieramy co prawda kim był Komandor Shepard, ale w samej w grze odwołań do niego jest jak na lekarstwo.
Nie pojmuje dlaczego lepiej nie wykorzystano tak intrygujących elementów Mass Effect Andromeda jak wielki pustynny robak, zbuntowana SI, olbrzymi statek Porzuconych czy choćby ich relikty. To wszystko mogło tchnąć w ten tytuł oryginalnego ducha. A tak pozostały jedynie mało znaczącą scenografią.
Grzech dziesiąty – koszmarki animacji i inne robale
Nie dające się ukończyć zadania, przeciwnicy pojawiający się tuż przy nas, dopiero po wyjściu z Nomada, wiszące w powietrzu bądź zastygłe niczym kamień bestie, kamera ustawiająca się podczas rozmów tak, że absolutnie nic nie widać czy choćby koślawy bieg rodzeństwa Ryderów – to tylko niewielki wycinek mass effectowych baboli.
Co prawda kolejne aktualizację eliminują błędy, ale wciąż można natknąć się na takie kwiatki jak makabrycznie obracająca się głowa naszej bohaterki podczas niektórych rozmów. Spójrzcie zresztą na zdjęcie poniżej – aż boli w karku. Niestety, te błędy, które ujawniły się nam w grze raczej naprawione nie zostaną. Przynajmnie ja, jak dotąd, nie doczekałem się wyeliminowania problemów z ukończeniem kilku misji (w tym dla angarskiego komando). Stąd też status mojej gry to wciąż 99%.
Mass Effect Andromeda…a dalej?
Ach, jakże bym chciał, żeby Mass Effect Andromeda okazała się doznaniem tak niezwykłym i tak zapadającym w pamięć, że stałaby się z miejsca nowym wyznacznikiem prawdziwie kosmicznej przygody. Odliczałbym wówczas czas do premiery kolejnej części nerwowo zagryzając paznokcie.
Niestety, po ukończeniu gry mam wyjątkowo mieszane uczucia. Może nie na tyle bym zmieniał swoją początkową ocenę (dla przypomnienia 3,7/5), bo mimo wszystko potyczki przypadły mi do gustu, ale wrażenie niedosytu jest tu po prostu przepotężne.
Najgorsze jest jednak to, że część z tego co przeżyłem w skórze Sary Rayder przez te 100 godzin już zdążyłem zapomnieć. I jak tu podejść do kolejnej odsłony tej historii?
Być może Andromeda wyewoluuje w coś naprawdę wielkiego, ale nie wiem czy kiedykolwiek to nastąpi. BioWare wyraźnie stracił ducha. Zapał też gdzieś już wyparował. I tak kolejna marka ląduje na kołku w szafie z napisem „Do wykorzystania…kiedyś”. Szkoda, naprawdę szkoda.
Komentarze
21Bo coby nie bylo gry nie wydała firma krzak, tylko gigant....
A giganci są mściwi.....
1) Poprawność polityczna - no żeś kurde, jedyna kobieta, która w miarę względnie wygląda (bez spoilerów), z którą chciałem kliknąć opcję dialogową "romans" powiedziała mi "nope, sory nie". Sprawdziłem. Tak. Jest lesbijką. Przykro mi Panowie :)
Takie gry robi się, aby ludzie poczuli się super bohaterami i mieli tą piękną miłość chociaż w tej grze, czyli wszystko super i cacy, ale jak widać autorzy nie chcieli "uprzedmiotawiać" kobiet. Femi-nazi bardzo.
2) Postacie, tak jak autor napisał tylko Drax ciekawy, no może odrobinę Jahl, ale no brak mimiki (jeden wyraz twarzy przez pół gry)... Zero jakiegoś odróżnienia, jakichś smaczków. A przynajmniej mało akcentowane.
3) Konsolowy interfejs... Robione na konsole, pod konsole, na konsolach...
Amen
PS4 nie działa multiplayer...
O co tutaj chodzi ?
Tylko on nie skłamał, poprostu nie powiedział calej prawdy.
Dla BioWare Montreal to byla najwieksza dotychczas produkcja, bo Montreal wczesniej byl supportem dla Bioware Edmonton ("to" Bioware ktore znamy z serii BG, NWN, ME, DA).
W skrocie - ME:A zostalo zrobione przez "team B".
To ma być niby plus?
Przy czym większość czasu spędziłem na bezsensowny lataniu między planetami i skanowaniu ich.
Moim zdaniem Bioware nie potrzebnie odeszło od korytarzowych lokacji, Kotor, Dragon Age 1 i 2 (mimo powtarzalności dwójki) oraz trylogii Sheparda są świetnymi grami pokazującymi że nie potrzeba ogromnego świata by przejście gry wymagało około 100h.
W andromedzie otrzymaliśmy puste światy w których nie znajdziemy wielu ciekawych atrakcji, za to jeżeli chcemy wykonać wszystkie zadania to będziemy jeździć tam i z powrotem i 10 razy walczyć z ketami w obozach które już wyczyściliśmy.
Co do wątku fabularnego to jestem bardzo zadowolony, może i pozostawia trochę niesmaku w niektórych miejscach ale jako wstęp do nowej serii jest dla mnie zadowalająca.
Z postaciami nie potrafiłem się tak zżyć jak z tymi z oryginalnej trylogii ale nie widzę większego sensu na nie narzekać.
Ogólnie gra na plus ale wiele rzeczy mogło być bardziej zrobione na modę starego BioWare.